Pseudonaukowy bełkot codzienny. Nauka od dawna bada, dlaczego ludzie są skłonni wierzyć w bzdury

W codziennym zalewie informacji odbiorca ma problem, by odsączyć to, co warte zainteresowania od tego, co winno zostać zignorowane. Odróżnienie prawdy od fałszu to jeszcze trudniejsze zadanie. W filtrowaniu pomagać powinni nam eksperci – jednak ich język i sposób przedstawiania złożonych zagadnień naukowych bywają zawiłe i mało wciągające. Dużo łatwiej chłonąć wiedzę przekazywaną przez celebrytów we wpisach blogowych i facebookowych.

Forma przekazu nie dość, że łatwo przyswajalna, to również z reguły estetycznie przedstawiona. Kiedy mająca piękny, płaski brzuch Anna Lewandowska twierdzi, że gęsi smalec to doskonałe źródło białka, to wielu ludzi intuicyjnie jej wierzy. Bo przecież nie tylko sama jest sportowcem, ale też dietetykiem (układa jadłospis dla męża i kilku jego kolegów w boiska, a to świetna rekomendacja).

A jednak tym razem pudło! Rewelacja na temat właściwości smalcu dała Annie Lewandowskiej drugie miejsce w rankingu na Biologiczną Bzdurę Roku 2017. Głosowanie zorganizował na swoim blogu To Tylko teoria Łukasz Sakowski. Inspiracją do piętnowania bzdur był dla niego podobny plebiscyt – na Klimatyczną Bzdurę Roku.

Celebryci nie mają monopolu na mówienie bzdur

Plebiscyt przyciągnął zainteresowanie zarówno internautów (oddano 23 717 głosów – dla porównania rok wcześniej było ich zaledwie 7 tys.), jak i mediów. Takie zainteresowanie wzięło się zapewne z tego, że jako odbiorcy wiadomości mamy już dość z jednej strony papki informacyjnej, a z drugiej tego, że tzw. autorytety uważają, że istnieje jakiś powód, by informować nas o każdym wyciśniętym na siłowni kilogramie i dzielić się każdą złotą myślą.
Gdyby bzdury było opowiadane wyłącznie przez celebrytów, moglibyśmy machnąć na to ręką i uznać za znak czasów: ot, każdy popularny człowiek chce nam zaoferować swoje przemyślenia. Znacznie gorzej, gdy nielicujące z powagą zajmowanego stanowiska oświadczenia wydają ludzie nauki. Pierwsze miejsce w plebiscycie zajęła prof. Dorota Czajkowska-Majewska, która podczas konferencji antyszczepionkowej ogłosiła, że szczepionki zamieniają ludzi w cyborgi lub niewolników. Pani jest neurobiologiem, doktorat broniła w Polskiej Akademii Nauk. Inna sprawa, że ta przedziwna myśl nie wykluła się w głowie pani profesor wczoraj; od lat jest popularna w środowisku antyszczepionkowców.
Tak oto trenerka przegrała z naukowcem, więc sprawa się komplikuje, bo nie możemy po prostu powiedzieć, że to ludzie filmu, muzyki czy ścianek robią nam wodę z mózgu. Jak widać po wynikach plebiscytu, nie mają monopolu na głoszenie bzdur.

Generator bełkotu brzmi wiarygodnie

Ludzie stosują różne strategie wobec zasłyszanych kontrowersyjnych lub wywołujących zdziwienie twierdzeń. Niektórzy je od razu odrzucają, inni wstydzą się, że nie mają kontrargumentów, więc konformistycznie się zgadzają, jeszcze inni uznają nieoczywistości za intrygujące lub co najmniej warte przemyślenia.

Próbując zrozumieć, dlaczego ludzie skłonni są ulegać bełkotowi, autorzy opracowań często przywołują eksperyment przeprowadzony w Kanadzie przez Gordona Pennycooka. Kierowana przez niego grupa naukowców przedstawiła badanym zdania stworzone przez dwa generatory zdań. Pierwszy konstruował frazy ze słów często używanych przez popularnego aforystę hinduskiego pochodzenia Deepaka Choprę. Drugi generował sentencje brzmiące bardziej naukowo, które były jednak bardzo złożone i niezrozumiałe.
Uzyskane w ten sposób zdania – poprawne logicznie, ale niemające wiele sensu – naukowcy przedstawili uczestnikom eksperymentu, którzy mieli ocenić ich wiarygodność. I tak, „złote myśli” zostały ocenione na podobnym poziomie jak sentencje rzeczywiście napisane przez Choprę. Niezrozumiałe pseudonaukowe wywody zostały ocenione wyżej niż proste, oczywiste zdania (takie w stylu: „empatia jest ważną cechą człowieka”).
Badani więcej sensu dostrzegli w mętnych zdaniach, w których użyto niezrozumiałych słów niż w prostych stwierdzeniach. Jak to możliwe? Jednym z wyjaśnień jest to, że wielu ludzi uważa, że im więcej w zdaniu trudnych słów, tym jest ono głębsze. Mogą też uznać, że trudne zdanie jest wprawdzie niezrozumiałe, ale tylko ich własne ograniczenia (brak wiedzy) powodują, że nie są w stanie doszukać się sensu. A samo zdanie na pewno jest bez zarzutu!
Eksperymentowi Pennycooka zarzucono wprawdzie błędy (część zdań utworzonych przez generator miała sens, więc założenie, że skoro nie zostały one wytworzone ludzką ręką, są bezprzedmiotowe – jest nieprawdziwe, ponadto zdania wyrwane z kontekstu rzeczywiście mogą nie mieć sensu, lecz umieszczone w wyraźnie oznaczonym kontekście – już go nabierają), niemniej jest to jedno z klasycznych badań, które mają odpowiedzieć, jak to jest z tą nasza ludzką skłonnością do wiary w bzdury, wobec czego warto je przywołać.

W oczekiwaniu na koniec. Siła autosugestii

„Człowieka z silnymi przekonaniami trudno jest zmienić. Powiedz mu, że się nie zgadzasz, a on się odwróci. Pokaż mu fakty lub liczby, a on spyta o źródła. Odwołaj się do logiki, a on nie zrozumie twojego punktu widzenia” – napisał wybitny amerykański psycholog Leon Festinger. Mogłoby się to odnosić do ruchów antyszczepionkowych czy przekonania o płaskości Ziemi, jednak Festinger ukuł je przy okazji innego wydarzenia, które miał okazję obserwować w latach 50. ubiegłego wieku.
Wraz z kilkoma innymi psychologami badali sektę, która wierzyła, że pozostaje w kontakcie z kosmitami (polecam książkę “Gdy proroctwo zawodzi” opisującą dokładnie te badania, które dały grunt jednej z najbardziej znanych teorii psychologicznych: dysonansu poznawczego). Przybysze z kosmosu przepowiedzieli koniec świata, obiecali jednak, że swoim wyznawcom zapewnią ewakuację. Członkowie ruchu tak silnie uwierzyli w te zapewnienia, że przekonani o nadchodzącym końcu, zaczęli pozbywać się dobytku, zrezygnowali z pracy.
Zamarli w oczekiwaniu na koniec. W zapowiedzianą noc 21 grudnia nic się jednak nie stało, rano jak zwykle wstało słońce, a członkowie sekty patrzyli na siebie bezradnie i próbowali zrozumieć, jak to się stało, że zostali oszukani. I wtedy ich liderka odebrała kolejną wiadomość ze świata alternatywnego. Kosmici powiedzieli jej, że to wiara tej nielicznej grupy wyznawców uratowała świat przed zagładą.
Członkowie sekty oszaleli z radości. O ile wcześniej z nieufnością podchodzili do kontaktów z prasą, po feralnej nocy 21 grudnia chętnie dzielili się opowieściami o cudzie. Zdaje się, że im więcej siły wkładali w przekonanie odbiorców, że naprawdę uratowali świat, tym bardziej sami w to wierzyli.
Czemu ma służyć ta przytoczona opowieść? Wszak nikt z nas (ha, w każdym razie zakładamy, że nas to nie dotyczy) nie uwierzyłby w pochodzące od kosmitów proroctwa. Działa tu jednak inny mechanizm. Wielu Amerykanów, oglądając reportaże o członkach sekty, zaczynało wierzyć, że coś jest na rzeczy, że ci ludzie naprawdę muszą mieć dostęp do jakichś tajnych informacji – wszak nikt nie rzuciłby pracy w oczekiwaniu na koniec świata, gdyby jego przyjścia nie był naprawdę pewny! I tak, widząc zapał ludzi, którzy wierzą w rzeczy często bardzo nam odległe, i w naszej głowie może zapalić się ta lampka, która każe podważyć dotychczasowe przekonania.

Wiele mechanizmów odpowiada za naszą łatwowierność

O ile więc informacja może się wydawać na pierwszy rzut oka przedziwna, to im częściej słyszymy ją z ust coraz to nowych osób, tym bardziej jesteśmy skłonni przebudować swoje wyobrażenia.
W rzetelnej analizie nie pomaga to, że generalnie mamy tendencję do kierowania się emocjami. Oczywiście, mamy też rozum, ale ten dochodzi do głosu trochę później. Nowe informacje filtrujemy w dużej mierze przez pryzmat własnych doświadczeń. I tak, choćbyśmy przez lata w sposób niezmącony wierzyli, że ruch antyszczepionkowy to szarlataństwo, to gdy w gronie osób, które znamy, pojawi się jedno dziecko cierpiące z powodu powikłań poszczepiennych, automatycznie w naszym mózgu zostanie zasiane ogromne ziarno niepewności.
Jest całkiem sporo zagrań retorycznych, które skruszą niejednego któremu się wydawało, że jego przekonanie pozostaną niezmienione. „Bo ty wierzysz we wszystko, co ci mówią”, „jesteśmy na smyczy koncernów farmaceutycznych”, „ten, kto uważa inaczej, ma interes, by świat nie poznał prawdy”.

Królowa nauk przyczynia się do nieporozumień

Na jeszcze inny ciekawy powód, który jest w stanie sprawić, że ludzie uwierzą w różne bzdury, zwraca uwagę Marcin Napiórkowski, autor bloga Mitologia Współczesna (na co dzień pracownik naukowy Uniwersytetu Warszawskiego). W pewnym stopniu przyczynia się do tego sama królowa nauk, czyli matematyka. „Znaczna część społeczeństwa, mimo iż posiada pewną podstawową wiedzę z zakresu matematyki, nie wykorzystuje jej w codziennym życiu. Najgorsze jest to, że często robimy to z premedytacją” pisze Napiórkowski.
Jak to możliwe? Cóż, liczby nie kłamią, lecz problem polega na tym, że ludzie coraz gorzej radzą sobie z liczeniem i analizą danych, więc są gotowi dać wiarę różnym teoriom, gdy tylko towarzyszą im liczby. Suche cyferki wymagają jednak wyjaśnienia, jakiegoś kontekstu. W przeciwnym razie sprawny manipulator tak „zaszarżuje” liczbami, że będzie w stanie udowodnić wszystko.
Rozumienie tego kontekstu wymaga szerokiej wiedzy ogólnej i tu już mamy (globalnie) pierwszy problem. Jestem dziennikarzem gospodarczym. Widzę, że ile by nie powstało artykułów, wciąż jest masa ludzi, którzy nie odróżniają średniego wynagrodzenia od mediany i dominanty. Czytają o tych zarobkach i piszą w komentarzach, że dziennikarz nieuk, nie rozumie, nie zna się – bo przecież kto w Polsce zarabia tyle, ile ta średnia niby wynosi. Frustrację widać w komentarzach – a dla uznania sensu tej czy innej liczby wystarczy zrozumienie, czym jest średnie wynagrodzenie, co bierze się pod uwagę przy jego wyliczeniu, a co pomija.

Cóż zatem mówić o bardziej złożonych kategoriach!
„Rzucenie liczby z wieloma zerami pokazuje, że czegoś jest wiele; jeżeli te zera są po przecinku – że mało. Co ciekawe, rzucenie bardzo dokładnej liczby często przekonuje nas, że mamy do czynienia z wiarygodnym źródłem, nawet jeżeli o pochodzeniu danych nie napisano ani słowa” – pisze dalej Napiórkowski .
Mam kolegę, który w ramach zbierania materiału do reportażu o firmach, które zachęcają do bardzo ryzykownych gier na forexie, pracował jako taki telefoniczny naganiacz (choć przedstawiał się jako analityk i opiekun klienta). Opowiadał ludziom niestworzone historie o tym, jak dzięki mechanizmowi dźwigni finansowej mogą kilkakrotnie pomnożyć zainwestowane pieniądze. Na szkoleniach sprzedażowych wyjaśniono tym naciągaczom (których kolega ochrzcił w artykule mianem „łowców frajerów” – proszę samodzielnie sobie odpowiedzieć, dlaczego), że gdy wyliczają klientom, ile ci zarobią na tej „inwestycji życia”, muszą podawać jakieś niezaokrąglone kwoty. „Wpłacając piętnaście tysięcy złotych, w ciągu dwóch miesięcy zarobi pani trzy tysiące czterysta pięćdziesiąt sześć złotych” – miał mówić „konsultant”. Autorzy instrukcji powoływali się na badania, z których wynika, że pełna, zaokrąglona kwota budziłaby podejrzenia, że jest jakoś sztucznie wyliczona, bo była zbyt sterylna. Co innego taka „poszarpana” wartość – ponoć klienci bardziej byli skłonni uwierzyć, że algorytm wyliczył zarobek z jakąś nieoczywistą końcówką.
Oczywiście żaden algorytm tego nie wyliczał (choć sprzedawcy teatralnym głosem zapowiadali, że komputer właśnie dokonuje wyliczeń, uwzględniając wszystkie właściwie inwestorowi zmienne). Kwoty były brane z kosmosu, a ludzie i tak kupowali. Niektórzy utopili w tym szemranym od samego początku biznesie tysiące złotych. Od ludzi posiadających takie oszczędności można chyba już wymagać znajomości podstaw ekonomii.
Zresztą, żeby daleko nie szukać – tysiące ludzi powierzyło pieniądze Amber Gold. Wystarczyło pokazać im niemające oparcia w rzeczywistości słupki i wykresy, a zdrowy rozsądek poszedł spać.
I to prowadzi do smutnej konstatacji, że wierzymy w to, w co chcemy wierzyć. W to, co jest wygodne. Sensacja dobrze się sprzedaje – i w mediach, i w rozmowach. Pozwala „zabłysnąć towarzysko” i zostać zapamiętanym. Światem rządzą skomplikowane mechanizmy, których poznanie wymaga lat nauki. Łatwiej jest zapamiętać nośne hasło czy efektownie brzmiące twierdzenie. Zwłaszcza, jeśli pod nam je ktoś, do kogo czujemy sympatię: celebryta, publicysta czy polityk.


MARTYNA KOŚKA
U progu dorosłości marzyła o uporządkowanym życiu i oglądaniu miasta z wysokiego piętra przeszklonego wieżowca, więc ukończyła prawo. Nie zdążyła jednak zastukać obcasami na korytarzu sądowym, bo przekonała się, że znacznie ciekawszy świat czeka na mnie gdzie indziej.
Jest dziennikarzem gospodarczym, jej analizy można przeczytać w kilku popularnych serwisach finansowych – ale po godzinach pracy praktycznie nie używa słów typu „inflacja”, „nowelizacja” i „jurysdykcja krajowa”, lecz pisze dużo bardziej reportażowo, życiowo.
Czyta reportaże, ogląda polskie dramaty obyczajowe, wybiera schody zamiast windy.


Artykuł ze strony igimag.pl