Anna Dymna: Gdy ktoś mówi, że cierpienie uszlachetnia, to trafia mnie szlag.

Fragmenty książki „Warto mimo wszystko”, wywiadu rzeki, jaki z Anną Dymną przeprowadził Wojciech Szczawiński


Dzieci wierzą, że można zmienić ten świat. W pani też jest taka wiara?

– Staram się na tyle, na ile mnie stać, rozjaśniać życie sobie i innym ludziom*.

To, że nie można wszystkim pomóc i całkowicie świata zbawić, uświadomił mi Wiesiu Dymny. Wyszliśmy kiedyś z baru „Piccollo” naprzeciwko Starego Teatru, w którym, jak pamiętam, podawano wspaniałe śledzie. W tamtym czasie od godziny trzynastej sprzedawano w nim także wódkę. Szliśmy w kierunku Szewskiej ulicą Jagiellońską. Przed nami kroczył powoli jakiś człowiek. W pewnym momencie zatoczył się i upadł, uderzając głową o krawężnik. Wyrwałam się spod ramienia Wieśka i przerażona podbiegłam do nieszczęśnika. Zaczęłam go głaskać po buzi, pytać, co go boli, a on otworzył oczy i zaczął wrzeszczeć: K…! Co żeś mi zrobiła! Przewrócił mnie na siebie i chciał zapewne bić. Strasznie na mnie krzyczał, przekonany, że to ja uderzyłam go w głowę.

Anna Dymna i Wiesław Dymny w latach 70. (fot. archiwum prywatne Anny Dymnej)

Zaczęłam płakać, bo zrobiło mi się bardzo przykro. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, jak zachowują się ludzie pijani. Oczywiście Wiesiu podbiegł, wyrwał mnie temu facetowi i powiedział mu, żeby poszedł dalej. Wiesiek umiał postępować z takimi ludźmi, nigdy nimi nie pogardzał. Pamiętam, że poszliśmy potem na kawę. Byłam bardzo zdenerwowana. Wtedy Wiesiu zaczął mi tłumaczyć: Aniu, nie możesz mieć takich odruchów, bo kiedyś ktoś cię zamorduje. Dobro nie zawsze jest dobre. Czasami, jak ktoś ma takie odruchy, to jest naiwny i głupi. Mówił tak, bo chciał, żebym była bardziej rozważna.

Kazimierz Kutz nazwał panią „Świętą Babą”. Inni mówią, że Anna Dymna jest „kobietą bez przywar”, a nawet określają ją jako „zjawisko socjologiczne”. Jednak nawet święci byli grzesznikami, więc również pani musi mieć wady. Jakie one są?

– Tego pytania proszę nie kierować do mnie. Nie analizuję siebie na tyle głęboko. Nie mogę więc konkretnie nazwać własnych wad. Z pewnością je posiadam, jak każdy normalny człowiek. Niektóre może są nieznośne. Nie wiem. Na przykład mój syn Michał twierdzi, że jestem straszliwie wymagająca, a ratuje mnie to, iż mam poczucie humoru. Bywam też niecierpliwa, czasami krzyczę i jestem ostra. Nie ma we mnie jednak zawiści, próżności, ślepego egocentryzmu. Nie, nie dlatego, że jestem taka dobra i wspaniała. Myślę, że zło nie miało kiedy rozwinąć się we mnie, chociaż los nieraz dał mi po głowie bardzo mocno. Zawsze jednak dużo pracowałam w otoczeniu wspaniałych ludzi. To oni sprawiali, że pomimo wielu dramatów, jakich doświadczyłam w życiu osobistym, potrafię pogodnie spoglądać na świat. (…)

Z czego wynika takie nastawienie do życia?

– Wyrobiłam w sobie nawyk zapominania o nieszczęściach, których doświadczałam, o krzywdach, które wyrządzali mi ludzie. Polega to na koncentracji. Potrafię skoncentrować się do tego stopnia, że wyjdę naga na mróz i będę odczuwała ciepło. Nauczyłam się tego na użytek pracy w filmie. Wywołam stan, który w danym momencie będzie mi potrzebny. (…)

Szóste Ogólnopolskie Dni Integracji 'Zwyciężać mimo wszystko’ organizowane przez Fundację Anny Dymnej, Kraków 2009 r. (fot. Michał Łepecki / Agencja Gazeta)

Z wielu względów jest pani „łakomym kąskiem” dla mediów. Nie tylko ze względu na teraźniejszość, ale również przeszłość.

– Niektórym bardzo zależy, żebym tworzyła wokół siebie atmosferę martyrologii: opowiadała o swoim małżeństwie z Wiesiem Dymnym, który był mężczyzną starszym ode mnie o piętnaście lat i krąży o nim wiele anegdot; o tym, że potem przeżywałam tragedię, ponieważ Wiesiek umarł; że spaliło się nasze mieszkanie; że moje drugie małżeństwo rozpadło się, ale że z tego związku mam syna. To takie wzruszające – mówią. Kiedy tłumaczę, że te wszystkie historie nie są dla mnie proste, a nawet że nie chcę o nich publicznie opowiadać, słyszę: Ale to właśnie one interesują naszych czytelników najbardziej. A potem nagle pada pytanie: Czy lubi pani jeść kawior na śniadanie? Cóż za niedorzeczność! Mój ból, cierpienie, wszystkie najbardziej dramatyczne momenty życia mają być opisane na jednej stronie gazety? Przecież chyba dla każdego człowieka jest to upokarzające.

O tym, kim był dla mnie Wiesław Dymny, powiedziałam po raz pierwszy dopiero kilkanaście lat po jego śmierci w reportażu telewizyjnym „Pieczenie chleba”. Użyłam w nim sformułowania, iż Wiesiek tragicznie i ostatecznie mnie porzucił. Oczywiście miałam na myśli fakt, że umarł, i pustkę, jaką po sobie pozostawił. Ale po emisji tego programu otrzymałam wiele listów, w których pisano, że skoro mój mąż mnie rzucił, a ja tak bardzo to przeżywam, to z całą pewnością musiał być człowiekiem nikczemnym i godnym najwyższej pogardy. Niektórzy dodawali nawet, że takiej straty nie ma sensu żałować.

Niektóre osoby publiczne same zabiegają o to, żeby o nich pisać i pokazywać ich życie prywatne. Wina nie leży więc tylko po stronie dziennikarzy.

– Zgoda. Nie będę jednak oceniała kolegów i koleżanek po fachu, którzy działają w taki sposób. Są też jednak artyści, którzy mówią wprost: Nie udzielam wywiadów. Jeśli publiczność czegokolwiek chce się o mnie dowiedzieć, dowie się tego, obserwując moje sceniczne kreacje. Takiemu podejściu dziwić się nie można. Nieustannie jesteśmy posądzani o ekscesy albo o to, że udajemy. Nawet jeśli dwóch aktorów na stu wymyśla dla siebie sztuczny medialnie, nieraz kiczowaty i kompromitujący wizerunek i przekazuje go dziennikarzom, to z prawdą o naszym codziennym życiu niewiele ma to wspólnego. Tych dwóch wystarcza jednak, żeby o całym środowisku zaczęły krążyć mity. Jest mi niezwykle przykro z tego powodu. Niejednokrotnie przekonałam się, że jako anonimowi ludzie często nic byśmy nie znaczyli.

Anna Dymna podczas proby spektaklu ’ Stara kobieta wysiaduje ’ Tadeusza Rozewicza w rezyserii Marcina Libery . Fot . Mateusz Skwarczek / Agencja Gazeta

Co chce pani przez to powiedzieć?

– Czy pan wie, że gdybym nie była znaną aktorką, być może dawno bym już nie żyła?

Z początkiem lat osiemdziesiątych minionego wieku jechałam taksówką na dokrętkę zdjęć do filmu „Na odsiecz Wiedniowi”. Na oblodzonym wiadukcie w Dąbrowie Górniczej samochód wpadł w poślizg. Spałam na tylnym siedzeniu. Podczas kraksy uderzyłam głową w przedni fotel. Nie bardzo wiedziałam, co się dzieje. Co prawda przytomności nie straciłam, ale gdy wyszłam z wozu, całą twarz miałam we krwi. Oprócz mnie poszkodowanych było dwóch mężczyzn z pojazdów nadjeżdżających z przeciwka. Lekarka pogotowia, pomimo że informowałam ją, iż z trudem się poruszam, ponieważ okropnie boli mnie – uszkadzany już kilka razy – kręgosłup, kazała mi kucać w karetce, bo na siedzenie w niej nie było już miejsca. Twarz miałam zmienioną, nie poznała więc, że jestem znaną aktorką. Co chwilę wymiotowałam, najpewniej mając kolejne wstrząśnienie mózgu. Nikt nie zwracał na to uwagi.

Kiedy w izbie przyjęć w szpitalu poprosiłam o szklankę wody, usłyszałam, że nie jestem w kawiarni. Działy się tam sceny haniebne. Byłam świadkiem, jak kobieta w ciąży, skarżąca się na bóle, usłyszała od pielęgniarki: „No tak… Pier**li się, a potem z tego są kłopoty”. Odniosłam wrażenie, że ludzi traktuje się w tym miejscu z wielką pogardą. Również mną nikt się nie interesował. Kazano mi czekać na lekarza. Po jakimś czasie skierowano mnie na prześwietlenie głowy. Nie było windy, więc szłam długo schodami na drugie piętro. Dopiero tam, gdy obmyto mi twarz, zorientowano się, że jestem Anną Dymną, tą znaną aktorką. Wtedy sytuacja zmieniła się diametralnie. Natychmiast zjawił się ordynator szpitala, tłum pielęgniarek oraz lekarzy. Mogłam od nich dostać, cokolwiek chciałam, ale wtedy nie chciałam już niczego. Zatelefonowałam do zaprzyjaźnionego lekarza i błagałam go, by jak najszybciej po mnie przyjechał. Pamiętam, że do szpitala w Krakowie wiozła mnie karetka reanimacyjna z pełną obsadą. Stwierdzono bowiem, że maluchem mojego przyjaciela w żadnym wypadku podróżować nie powinnam. (…)

Czy po własnych dramatycznych doświadczeniach i rozmowach z gośćmi programu „Anna Dymna – Spotkajmy się” przychyla się pani do opinii, że cierpienie uszlachetnia?

– Gdy ktoś mówi, że cierpienie uszlachetnia, to trafia mnie szlag. Wolałabym, żeby nie było takiej szlachetności. Zrozumiałam jednak, że cierpienie otwiera przed człowiekiem nowe perspektywy, uruchamia w nim nieprawdopodobne siły. Kiedy cierpimy, przestajemy zwracać uwagę na sprawy mało istotne, na plotki, bezsensowne walki, intrygi, zawiści, powierzchowne ekscytacje. W takich chwilach koncentrujemy się jedynie na tym, co w życiu jest naprawdę ważne, dążymy do tego, co piękne. Przez to stajemy się lepsi. A kiedy w cierpieniu pomagamy innym, ratujemy komuś zdrowie albo życie, również musimy zapomnieć o sprawach błahych.

Wielu moich rozmówców w programie „Spotkajmy się” mówiło mi, że w pewnym momencie dotarło do nich, iż zostali przeznaczeni do czegoś bardzo trudnego i ważnego. Po fazie załamania czy nawet nienawiści do losu i Boga odnaleźli w sobie niezwykłe siły: sens istnienia, miłość i prawdziwe szczęście. Udaje im się to, gdy nie są sami, kiedy obok jest ktoś, kto pomoże przetrwać najtrudniejsze chwile. Wsłuchując się w takie historie, zawsze doznaję wrażenia, że jestem świadkiem autentycznych cudów. Są też tacy, którzy po początkowej walce z Bogiem, przeklinaniu Go nagle doznają olśnienia i zaczynają wierzyć w boską miłość. Nieraz mówili mi: Aniu, czy ty wiesz, że gdyby nie ten wypadek, nie ta choroba, to byłbym potworem. Bóg wie, co robi. (…)

Pytam czasami gości mojego programu: Choroba tyle rzeczy ci zabrała, a co ci dała? Odpowiedź słyszę tę samą: Teraz jestem szczęśliwszy, ponieważ widzę rzeczy, których kiedyś nie widziałem. I chyba właśnie dlatego powiada się, że cierpienie uszlachetnia i wznosi nas ponad przyziemność. Myślę, że osoby, które doznają nieszczęść, wiedząc, że nie mogą już odmienić swojego losu, przechodzą przyspieszony kurs życia. Zaczynają poznawać prawdziwą wartość oraz sens istnienia. Zyskują wiedzę, do której osiągnięcia inni ludzie dochodzą latami, a czasami nawet nie zdążą jej dożyć.

Kiedyś w programie miałam uroczą rozmówczynię, przykutą do wózka, z postępującą nieuchronnie chorobą, świadomą swojej sytuacji i bliskiego końca. Jej trzydziestoparoletnie życie stało się pasmem upokorzeń i bólu. Kasia była jak promień słońca – łagodna i uśmiechnięta. Prowokowała mnie i narzucała najtrudniejsze tematy, przede wszystkim dotyczące sensu życia oraz cierpienia. Powiedziała mi: Aniu, moje życie jest niezwykłe – pełne małych i dużych klęsk. I zwycięstw. Każdy mój dzień jest ważny i piękny, bo jeszcze jest. A popatrz na życie innych ludzi. Nudzą się, nic ich nie interesuje, nie umieją się cieszyć… A ja? Ja widzę więcej niż moje rówieśnice. Umiem dostrzegać małe cuda, obok których one przebiegają albo po nich depczą. (…)
Moi rozmówcy z programu „Spotkajmy się” nieraz opowiadali również, że w cierpieniu jest coś, co oczyszcza świat. Oni to wiedzą i czują. Przecież cierpienie może być także prowokacją.

Finał 12. Festiwalu Zaczarowanej Piosenki organizowanego przez Fundację Anny Dymnej Mimo wszystko, czerwiec 2016 r. (fot. Eastnews)

Prowokacją? Jak to rozumieć?

– Są ludzie, których cierpienie osłabia, zabija albo znacząco, poprzez uzależnienia, degeneruje ich człowieczeństwo. Ale cierpienie może być również prowokacją do działania. Dzięki niemu ludzie osiągają to, co znajdowało się, jak sądzili, poza ich możliwościami.

Człowiekowi poruszającemu się o własnych siłach albo oddychającemu bez respiratora codzienne funkcjonowanie wydaje się czymś zwyczajnym, a nawet banalnym. Kiedy jednak, po okropnym wypadku, podnosi się z łóżka i nieraz z wielkim bólem stawia pierwszy krok, odnosi wrażenie, że zdobył Mount Everest. Rozumie wtedy, że chodzenie czy inne zwyczajne czynności naszego życia tak naprawdę są cudem. Wiem to zresztą z własnego doświadczenia. (…) Ból to nasz strażnik. Daje nam sygnał, że musimy coś zmienić, skoncentrować się, zmobilizować do walki z przeciwnościami. Dotyczy to nie tylko bólu fizycznego, lecz także psychicznego. Ból jest wyzwaniem.

A jeśli ten ból staje się nie do zniesienia?

– Od tego mamy lekarzy. Cierpienie nie może upokarzać człowieka.

Niestety, zdarza się, że nasze zmagania z przeciwnościami kończą się klęską. Na przykład jakże często ludzie cierpiący na nowotwory walczą z chorobą, wierzą w uzdrowienie mimo wszystko, wykazują ogromną wolę życia, a jednak umierają. Mamy tego przykłady również w życiu publicznym: wybitna siatkarka Agata Mróz-Olszewska, aktorka Anna Przybylska…

– Kiedy człowiek walczy do końca i wierzy w sens tej walki, zawsze jest wygrany. Jeżeli Agata Mróz-Olszewska już w trakcie choroby nowotworowej urodziła piękną córkę, to przecież zwyciężyła. Dla każdego z nas śmierć jest nieunikniona. Nie wiemy, kiedy umrzemy. Ale nawet jeśli pozostał nam tylko tydzień życia, trzeba uruchamiać w sobie siły i walczyć o niego, jakby to była wieczność.

*Fragment książki „Warto mimo wszystko”, wywiadu rzeki, jaki z Anną Dymną przeprowadził Wojciech Szczawiński