MAGDALENA ZAWADZKA: “Trzymam się wysokich lotów”

Wybitna aktorka Magdalena Zawadzka w książce „Moje szczęśliwe wyspy” opowiada o swoim życiu i pracy oraz roli autorytetów, bez których, jej zdaniem, nie sposób się obyć.

Robi Pani wrażenie bardzo pogodnej, wręcz radosnej osoby. To naturalny stan ducha, czy też znalazła Pani cudowny sposób na dobre samopoczucie?

Magdalena Zawadzka: Staram się taka być, co wcale nie znaczy, że mam w sobie nieustający optymizm. Dookoła jest tyle rzeczy, które potrafią mnie zniszczyć w sekundę. Usiłuję nie dawać się rzeczywistości. Jestem na przykład osobą bardzo roztargnioną i niezorganizowaną, więc żeby jakoś funkcjonować na co dzień, muszę mieć wokół siebie ład. Nie tylko w domu. Mam idealny porządek w swoim kalendarzyku i kurczowo przestrzegam terminów oraz spraw do załatwienia, żeby nie przeoczyć czegoś ważnego. Ten porządek to jest rodzaj mojego zewnętrznego kręgosłupa.

A co do radzenia sobie ze sobą… Tak naprawdę mam w stosunku do siebie dużo wątpliwości, czemu usiłuję się nie poddawać. Dlatego bardzo ważni są dla mnie ludzie – staram się mieć wokół siebie osoby, które mnie akceptują, ze wszystkimi wadami (a mam ich zapewne niemało).

W okresie choroby mojego męża miałam sporo złych doświadczeń z ludźmi. Nauczyłam się wtedy rozpoznawać toksyczne osoby i dziś unikam ich jak ognia.

Może Pani swoją delikatnością takie osoby do siebie przyciąga?

Być może, ale ja jestem łagodna tylko do czasu. I ludzie, którzy usiłują na mnie żerować, nagle przekonują się, że ja – raczej wybaczająca – potrafię też być silna i bardzo zdecydowana.

Co dzisiaj wypełnia Pani życie? Praca? Jest Pani nieustająco bardzo aktywna zawodowo.

Praca zawsze była bardzo ważną częścią mojego życia, ale nigdy go nie zastąpiła. Sukcesy zawodowe byłyby niczym, gdyby życie prywatne było w ruinie. To ono dawało mi siłę. I nadal daje, bo mam rodzinę i przyjaciół, ale też swoją wewnętrzną bazę, którą pozostawił mi mąż. Naszego wspaniałego wspólnego życia już nie ma, skończyło się z jego odejściem, ale nie przestało istnieć we mnie. Wciąż jest moją opoką, dzięki której mogę przez resztę swoich dni iść z uśmiechem, z poczuciem szczęścia.

Na co dzień jestem w ruchu – chodzę, bywam, podróżuję. Dużo jeżdżę po Polsce ze spektaklami, bo gram aż w pięciu warszawskich teatrach. Spotykam się też z czytelnikami swoich książek, którzy jednocześnie są moimi widzami. Rozmowa z nimi jest naprawdę wielką przyjemnością, to jest taki zastrzyk dobra, akceptacji, wręcz entuzjazmu. Działa lepiej niż rozmowa na kozetce u psychologa!

A jak lubi Pani odpoczywać?

Uwielbiam ruch – od zawsze, od dzieciństwa. Lubię jazdę na rowerze, pływanie. Ale największą przyjemność sprawia mi chodzenie. Kiedy tylko mogę gdzieś dojść na piechotę albo podjechać jakimś wygodnym środkiem transportu, bez żalu zostawiam samochód.

Na co dzień żyję normalnym życiem – mam obowiązki, czasem kłopoty, sprawy do załatwienia, problemy do rozwiązania, z którymi teraz muszę się już borykać sama, bez przyjacielskiego wsparcia męża.Ale jest mnóstwo przyjemności, z których nie zamierzam rezygnować: chodzę do kina, teatru, odwiedzam filharmonię i operę, udzielam się rodzinnie i towarzysko. A kilka lat temu doszedł jeszcze komputer – to jest dopiero zabawa!

Właśnie ukazuje się Pani trzecia książka.

Tak. Pierwszą, czyli „Gustaw i ja” zaczęłam pisać 9 lat temu, wyszła dwa lata po śmierci męża. Bardzo chciałam napisać tę książkę, o nas i o świecie, który nas wówczas otaczał. Chciałam opisać nasze życie domowe, aby inni poznali mojego męża właśnie od tej prywatnej strony. Żeby nie pozostał dla ludzi postacią tylko publiczną. I myślę, że ta książka spełniła to zadanie. W każdym razie ja, która bywam z siebie prawie zawsze niezadowolona, w tym wypadku jestem usatysfakcjonowana. Podobne uczucia żywię do mojej drugiej książki wspomnieniowej: „Taka jestem i  już”. Lepiej bym obu już nie napisała, niczego nie chciałabym w nich zmieniać. Zaakceptowałam je, a w moim przypadku to bardzo dużo, bo jestem w stosunku do siebie bardzo krytyczna.

Dlaczego?

Może dlatego, że jestem spod skorpiona? Mówi się, że ten znak zodiaku sam siebie zje, nim zrobią to inni. Choć może w moim zawodzie to nie jest taka zła cecha? Wśród artystów istnieje tylu przerażających kabotynów. Jeśli więc tak bardzo nakrytykuję sama siebie, to nie zdążę skabotynieć.

Wróćmy do Pani najnowszej książki. „Moje szczęśliwe wyspy” są o podróżach?

Tak, bo opisałam w niej kilka prawdziwych wysp, na które z różnych powodów bardzo chciałam pojechać. Ale tytułowe wyspy to także wyspy wspomnień. Nie trzymamy ich przecież w jakiejś pancernej kasie, skatalogowanych i poukładanych, żyją gdzieś w nas. Nagle coś się otwiera i wraca do nas z wielką siłą. I ja te swoje wyspy wspomnień także bardzo chciałam opisać.

W książce jest też coś, co czytelnicy uwielbiają, a co ja także ubóstwiam jako czytelniczka – fotografie, w większości prywatne. Zdjęcia działają na mnie bardzo emocjonalnie, są rewelacyjnym bodźcem dla pamięci. Wystarczy się nad nimi pochylić, popatrzeć na nie, żeby sobie przypomnieć szczegóły – nastrój, jaki wtedy panował, zapach, aurę. Uwielbiam taką zabawę psychologiczną.

A świat wirtualny także Panią fascynuje? Lubi Pani się w nim poruszać?

Opanowuję ten świat tylko na tyle, na ile jest mi to potrzebne, bo zupełnie mnie nie pasjonuje. Nie widzę powodu, żeby spędzać czas w towarzystwie różnych maszyn, nawet jeżeli to daje rozmaite wygody. Nie zamierzam np. robić zakupów przez internet, bo ważniejszy jest dla mnie kontakt z ludźmi. Uważam, że trzeba pójść samemu, załatwić coś oko w oko z człowiekiem, a nie tylko klikać w klawisze. Nie czytam też e-booków, bo sprawia mi przyjemność dotknięcie prawdziwej książki: czytanie, przewracanie kartek – to są dla mnie bardzo emocjonujące przeżycia. A elektronika nie jest dla mnie żadnym przeżyciem, jest po prostu narzędziem, takim, jak inne, które nam służą.

Przy okazji korzystania z internetu, zdarza się Pani czytać tzw. hejty, negatywne komentarze na swój temat?

Zdarza się, że na moim profilu na facebooku ktoś mi przyklei jakąś łatkę. Czasem odpisuję, w bardzo delikatny sposób, a czasem nie, bo mi się po prostu nie chce. Sama tych komentarzy nie szukam, to jest dla mnie jakiś rodzaj masochizmu, tłamszenia się. Wystarczy mi do tego mój własny, daleko posunięty samokrytycyzm i dystans do samej siebie. Nie muszę tego szukać dodatkowo wśród bezpardonowej, anonimowej, wstrętnej krytyki. Szkoda mi na to czasu. Czasem wpadnie mi w ręce jakieś kolorowe pisemko, w którym nagle czytam o sobie coś nie to, że niepochlebnego, ale po prostu nieprawdziwego.
Ale nie zamierzam w ogóle wchodzić w żadne dyskusje. Moja mama i babcia zawsze uczyły mnie, że nie należy się zniżać. Trzeba być ponad to. I taki też był mój mąż.

To postawa prawdziwej damy, trochę niedzisiejsza…

Jak to niedzisiejsza? To jest postawa, którą prezentowali ludzie wybitni. A to na nich przecież powinniśmy się wzorować. Dla mnie właśnie takie osoby się liczą, są jak latarnia morska.

Ale dziś trudno o te prawdziwe autorytety, a granice brutalności i chamstwa zostały przekroczone.

I właśnie dlatego, że te granice zostały przekroczone, należy je mieć w sobie i pielęgnować. Uważam, że jeżeli człowiek wyznaczy sobie takie życiowe filary, zasady, to jest mu łatwiej żyć. I ja trzymam się właśnie takiej linii – wysokich lotów.


Magdalena Zawadzka rozmawiała z Magdaleną Bauman