Swój krzyż nosił na barkach przez większą część życia

Lektor okupacyjnych niemieckich kronik i niezapomniany Jurand ze Spychowa z "Krzyżaków" Aleksandra Forda. Świetny aktor, któremu życie w większym stopniu niż wojna złamał ostracyzm ze strony kolegów po fachu. Andrzej Szalawski to jedna z najbardziej tragicznych postaci w historii polskiego kina.

Kiedy w kwietniu 1943 roku na ekranach kin w okupowanej Polsce pojawiły się makabryczne obrazy z Katynia, lektor oznajmił, że zamordowani oficerowie padli ofiarą żydowsko-bolszewickiej zbrodni. Głos należał do aktora Andrzeja Szalawskiego, który niewiele brakowało, a sam znalazłby się wśród zabitych. Gdy w październiku 1939 roku Sowieci ogłosili obowiązkową rejestrację oficerów – ponoć miała ona im zapewnić możliwość swobodnego podróżowania za granicę i wolność osobistą – 28-letni podporucznik Szalawski, przebywający wówczas we Lwowie, wyczuł podstęp i postanowił się nie rejestrować. Dzięki takiej decyzji uniknął wywózki do Katynia i rozstrzelania. Okazało się, że choć będzie mu dane wojnę przetrwać, z jej konsekwencjami będzie musiał się zmagać do końca życia.

WALKA O PRZETRWANIE

Jak wspominali znajomi i rodzina, Andrzej Szalawski (właściwie Pluciński – bo pod tym nazwiskiem przyszedł na świat 4 grudnia 1911 roku w Warszawie) od zawsze pragnął być aktorem i konsekwentnie dążył do realizacji marzenia. Kiedy w 1936 roku ukończył Państwowy Instytut Sztuki Teatralnej, trafił na deski teatru w Poznaniu, a następnie we Lwowie. Szybko doceniono jego talent, który w połączeniu z atrakcyjną prezencją – był postawny i przystojny – sprawiał, że nie narzekał na brak ról. W dodatku miał świetny, miły dla ucha, aksamitny głos, a śpiewu uczył się u samej Ady Sari, gwiazdy operowej. Jego kariera bardzo dobrze się zapowiadała. W 1937 roku wystąpił na przykład w ekranizacji powieści Poli Gojawiczyńskiej „Dziewczęta z Nowolipek” – wcielił się w rolę działacza politycznego, Ignasia. A potem wybuchła wojna.

W 1936 roku Szalawski trafił na deski teatru w Poznaniu, a następnie we Lwowie (fot. NAC / 42-X-202-26)


Szalawski został zmobilizowany jako podporucznik rezerwy i wcielony do 26 Pułku Piechoty. Brał udział w obronie Lwowa, dopóki miasta nie zajęła Armia Czerwona. To wtedy, ignorując nakaz rejestracji oficerów, uniknął wywózki do Katynia. Kiedy NKWD zaczęło ze Lwowa wywozić na wschód również cywilów, Szalawski w obawie, że na jaw wyjdzie zatajona przez niego żołnierska tożsamość, postanowił poszukać schronienia w zespole Aleksandra Węgierki w Teatrze Polskim Białorusi Zachodniej. Węgierko organizował polski teatr na terenach okupowanych przez Sowietów, w 1940 roku ekipa osiadła w Grodnie. Sowieci uważali aktorów za skuteczne narzędzia w szerzeniu propagandy, dlatego przedstawiciele tego zawodu początkowo mogli czuć się w miarę bezpiecznie na ziemiach przez nich kontrolowanych. Ale po roku Teatr Polski Białorusi Zachodniej w Grodnie został uznany za „gniazdo kontrrewolucji”. Aktor wraz z żoną, Stefanią Gintel-Domańską, musiał ratować się ucieczką. Para została jednak złapana przez Sowietów i prawdopodobnie obydwoje zostaliby rozstrzelani, gdyby jeden z żołnierzy nie rozpoznał w Szalawskim postaci ze sztuki, którą widział na scenie – w ten sposób rola rosyjskiego marynarza i komunistycznego bohatera uratowała aktorowi i jego żonie życie.

Druga strona medalu była jednak taka, że kiedy w 1941 roku Szalawski przybył do Warszawy, ciągnęła się za nim niechlubna sława aktora komunistycznego teatru. Nikt nie chciał go zatrudnić. Znaleźli się nawet tacy, którzy zaczęli rozpowszechniać plotki, że Szalawski kolaboruje z Sowietami i na nic zdały się jego tłumaczenia, że to właśnie przed nimi uciekł. Głodny, w podartym ubraniu i bez dachu nad głową, aktor poprosił wreszcie o wsparcie jedną z niewielu warszawskich przyjaciółek, która była sekretarką w biurze Deutsche Wochenschau, propagandowej niemieckiej kroniki filmowej, wyświetlanej w kinach przed seansami. Kobieta pomogła Szalawskiemu dostać pracę polskiego lektora kroniki, ale uprzedziła jednocześnie, że jest wakat, bo nikt z kolegów po fachu nie chce przykładać ręki do niemieckiej propagandy. Aktor miał odpowiedzieć, że jest pod ścianą – nie tylko głodował, ale nie mając ausweisu, czyli zaświadczenia o zatrudnieniu, ryzykował w najlepszym razie wywiezienie na roboty do Niemiec. Ofertę przyjął. Jego głos popłynął też z ulicznych „szczekaczek” – mówił o wojennych sukcesach Niemców, wyczytywał nazwiska Polaków skazanych przez okupanta na śmierć.

LEKTOR

Dzięki pracy w Deutsche Wochenschau Szalawski miał dokumenty niezbędne, żeby czuć się bezpiecznie, świetnie też zarabiał. Ale jeśli po powrocie do Warszawy czuł ze strony kolegów z branży niechęć, teraz była to już wrogość. Stanowisko działającego nielegalnie w okupowanej Warszawie Związku Artystów Scen Polskich jednoznacznie określało, że aktorom nie wolno grać w jawnych teatrach, czyli tych współpracujących z okupantem, występować w niemieckich filmach czy właśnie pracować dla propagandy jako spiker. Karą za niezastosowanie się do zakazu był w najlepszym wypadku ostracyzm środowska – spotkał on m.in. Adolfa Dymszę, który za występowanie podczas wojny w jawnych teatrach płacił długo po wojnie. W najbardziej jaskrawych przypadkach wydawano wyroki śmierci – taki los spotkał na przykład aktora Igo Syma, konfidenta gestapo, który m.in. pomógł Niemcom schwytać Hankę Ordonównę.

Podziemie wydawało obywatelom instrukcje, by nie odwiedzali współpracujących z okupantem teatrów i nie chodzili do kin, w których przed każdym filmem wyświetlano propagandowe kroniki. Jednak wycieńczeni okrucieństwami wojny ludzie potrzebowali rozrywki, więc ani plakaty głoszące, że „tylko świnie siedzą w kinie”, ani dywersyjne akcje, takie jak wrzucanie do sal kinowych puszek z gazem łzawiącym, nie odnosiły oczekiwanego efektu. A skoro byli tacy, którzy chcieli chodzić na filmy i sztuki, znaleźli się i tacy, którzy chcieli w nich grać. Wielu jednak uważało taki rodzaj pracy za hańbę i woleli pracować jako kelnerzy, a nawet przymierać głodem. To oni najzacieklej oskarżali po wojnie Szalawskiego, który dzięki posadzie lektora mógł sobie pozwolić na dostatnie życie. Ponoć przechadzał się po Warszawie w pięknie uszytym, obitym futrem płaszczu, wypastowanych butach i zawadiacko przekrzywionym kapeluszu. Ci, którzy wcześniej odprawiali szukającego pracy Szalawskiego z kwitkiem, jednoznacznie go oceniali. A i Szalawski nie robił nic, żeby zaskarbić sobie sympatię kolegów – być może wyczuwając niechęć, nie szukał ich towarzystwa, a jego posągowa wręcz uroda sprawiała, że był odbierany jako człowiek wyniosły. Nie dość, że był lektorem w niemieckiej kronice, to skorzystał z pierwszej okazji powrotu do zawodu aktora – w czasie okupacji występował w przedstawieniach w jawnych teatrach, takich jak Komedia, Miniatura, Jar i Maska. Ponoć reżyser Leon Schiller, kiedy się o tym dowiedział, zaproponował aktorowi zapomogę w zamian za odrzucenie tych angaży i rezygnację z pracy w kronice, jednak Szalawski odmówił. Przystał za to na inną propozycję, którą otrzymał – członkostwa w Związku Walki Zbrojnej, późniejszej Armii Krajowej.

Już w październiku 1941 roku został zaprzysiężony jako członek ZWZ o pseudonimie Florian. Praca w Deutsche Wochenschau okazała się świetną przykrywką dla działalności konspiracyjnej – aktor miał dostęp do ważnych dla podziemia informacji. Dostarczył m.in. zdjęcia z masowego mordu jeńców w Palmirach, z obozów niemieckich czy z profanacji kościołów. Znał też zamiary niemieckiej propagandy oraz inwigilował podejrzane osoby ze świata teatru. Odegrał również istotną rolę w rozpracowaniu agenta Gestapo Józefa Sztaszauera vel Józefa Daldera, prowadzącego kawiarnię Za Kotarą konfidenta, który przyczynił się do aresztowania wielu członków polskiego podziemia.
Dla środowiska i części polskiego podziemia Szalawski pozostał jednak kolaborantem. Obawiając się, że podzieli los Igo Syma, po dwóch latach pracy jako lektor postanowił zrezygnować. Dyrekcja kroniki początkowo nie chciała go zwolnić, ale uległa w obliczu argumentu, że podziemie grozi aktorowi śmiercią. Wciąż jednak luźno współpracował z AK. Grać w teatrach również nie przestał i w 1944 roku wyrokiem Tajnej Rady Teatralnej został skazany na ogolenie głowy. Chcąc zachować resztki godności, aktor wykonał wyrok sam. Prawdziwa tragedia Szalawskiego zaczęła się jednak po wojnie.

POLOWANIE NA CZAROWNICE

Jeszcze w 1944 roku reżyser Bogdan Korzeniowski, współzałożyciel Tajnej Rady Teatralnej – to z jej ramienia wnosił przeciw kolaborantom pozwy do Tajnego Sądu Rzeczpospolitej – nazwał Szalawskiego kolaborantem. Co prawda w obliczu Powstania Warszawskiego o jego sprawie zapomniano, jednak powróciła, gdy nastał pokój. Znalazło się bardzo wielu chętnych, by zeznawać przeciw temu, który dostatnio żył, podczas gdy oni z trudem wiązali koniec z końcem. Ci, którzy mówili o zasługach aktora na rzecz AK, byli w zdecydowanej mniejszości.

Szalawski, podobnie jak kolega po fachu Adolf Dymsza, nie przeszedł weryfikacji i dostał zakaz gry w teatrach i nakaz pracy w Jeleniej Górze, gdzie pełnił funkcję szofera, inspicjenta, rekwizytora czy intendenta w spółdzielni spożywców. Po dwóch latach uznano, że Szalawski odpracował swoją „winę”. Znajoma aktora, Wanda Telakowska – naczelniczka wydziału w Ministerstwie Kultury i Sztuki – wspominała, że bardzo się zmienił. Cierpiał na depresję, był cieniem dawnego siebie, roztrzęsiony, jak mantrę powtarzał, że został ukarany i grać mu nie wolno. Zaczął jednak występować na deskach łódzkiego Teatru Wojska Polskiego, ale wkrótce funkcjonariusze UB aresztowali go dosłownie na scenie i postawili mu zarzut „wzięcia udział w nagraniu bliżej nieustalonej ilości niemieckich filmów zmierzających do osłabienia ducha oporu Polaków wobec okupanta, przez co działał na szkodę Narodu Polskiego”. Na szkodę Szalawskiego świadczył nie kto inny, jak zaciekły wróg z czasów okupacji – Bogdan Korzeniowski. Reżyser podważał zasługi aktora dla konspiracji i żądał jak najwyższego wyroku. Dzięki zeznaniom świadków, którzy podkreślali, że Szalawski nie występował w niemieckich sztukach propagandowych i że „entuzjastycznie odnosił się do teatru radzieckiego”, ostatecznie skazano go „jedynie” na cztery lata więzienia i konfiskatę mienia. Szalawskiemu lata, które zamiast na scenie miał spędzić w celi, prawdopodobnie wydawały się wiecznością. Ale w podobnych sprawach zapadały też wyroki skazujące na dożywocie czy nawet karę śmierci. Aktor miał więc szczęście – nie urządzono mu pokazowego procesu.

OKALECZONY JURAND

Pomimo błagalnych listów matki aktora, Idy Plucińskiej, towarzysz Bierut nie skorzystał z prawa łaski. Szalawski spędził w więzieniu trzy lata. W 1952 roku zaczął grać w filmach, ale nie proponowano mu głównych ról. Wcielił się m.in. w postaci Bucholca w „Ziemi Obiecanej” czy sędziego w „Znachorze”. Ale widzowie zapamiętali go najbardziej jako Juranda ze Spychowa ze słynnej ekranizacji „Krzyżaków” z 1960 roku w reżyserii Aleksandra Forda. W roli okaleczonego mężczyzny odnalazł się świetnie – uważał, że w prawdziwym życiu również został okaleczony.

Byli i tacy, którzy wierzyli w niewinność aktora i chcieli mu pomóc. Pojawił się nawet pomysł nakręcenia o Szalawskim filmu – do realizacji obrazu zatytułowanego „Lektor”, opartego na jego wojennych losach, przymierzał się Jerzy Passendorfer. Szalawski miał zagrać samego siebie, towarzyszyć miały mu ówczesne gwiazdy. Scenariusz nie zyskał jednak pozytywnej opinii cenzury, bo gloryfikacja AK nie była wówczas – delikatnie mówiąc – mile widziana. Projekt, który mógł przysłużyć się rehabilitacji Szalawskiego, ostatecznie nie został zrealizowany.

Stało się jednak coś innego: w listopadzie 1966 roku Sąd Wojewódzki dla Miasta Stołecznego Warszawy zarządził zatarcie wyroku, który aktor odsiedział już w więzieniu. Tyle że Andrzej Szalawski do końca życia nie odzyskał dobrego imienia. Powszechnie uważano go za kolaboranta, szykanowano, m.in. zwalczając jego kandydaturę w wyborach do Zarządu Głównego SPATiF-u. Stanisław Michalski, aktor i późniejszy dyrektor Teatru Wybrzeże, deklarował nawet wycofanie własnego nazwiska z zarządu, jeśli na liście kandydatów pozostanie Szalawski.

Aktor zmarł na wylew 11 października 1986 roku. Na jego grobie na warszawskich Powązkach nie ma krzyża, bo, jak powiedziała jego żona, Izabella Wilczyńska: „Uważałam, że swój krzyż Andrzej nosił na barkach przez większą część życia. Nie chciałam, żeby cień krzyża padał jeszcze na jego grób”.”


Autor: Natalia Jeziorek. Absolwentka Wydziału Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej UJ i Wydziału Form Przemysłowych ASP. Na florenckiej Polimodzie studiowała fashion marketing i organizację eventów. Obecnie współpracuje z magazynem „K MAG”, portalami Sezon, Pride i Enter the Room.
Z_BoxSpecLink