Człowiek, Bóg, Algorytm. Czy Zachód czeka kolejna reformacja?

Gdy nasi narodowi katolicy różańcowym łańcuchem otaczali Polskę przed naporem islamu, to za zachodnią miedzą minister spraw wewnętrznych rozważał, czy w Niemczech obok świąt chrześcijańskich wolnymi od pracy nie powinny być także muzułmańskie. I gdy w Polsce desygnowany premier-modernizator tłumaczy sąsiadom w wywiadzie dla „Deutsche Welle”, że są sprawy ważniejsze od prawa, zgłaszając zarazem ambicje rechrystianizacji Europy, to na Zachodzie wisi w powietrzu kolejna reformacja, wykraczająca poza chrześcijaństwo.

Oto urodzony w Algierii Abdel-Hakim Ourghi (49 lat) przybija do drzwi berlińskiego meczetu Dar-as-Salam „40 tez na rzecz reformy islamu”. Ourghi wykłada we Freiburgu na wydziale teologicznym islam i pedagogikę religii i jest sygnatariuszem manifestu świeckich muzułmanów. Tradycjonaliści zarzucają mu medialny marketing. Niemniej spór o reformację w islamie czy o euroislam akceptujący dorobek oświecenia, nie jest udawany. Jest częścią sporu o miejsce religii w Europie XXI w. – między nawrotami fundamentalizmu a ateizacją naszych społeczeństw.

Przez ostatnie sto lat na wyznaniowej mapie świata wiele się zmieniło. W 1900 r. żyło na Ziemi 1,7 mld ludzi, dziś ponad 7,2 mld. Chrześcijan było około 0,5 mld, a jest ponad 2 mld. Ale muzułmanów było niespełna 0,2 mld, a jest 1,7 mld. Żydów było 12 mln, a po Holocauście jest 16 mln. Ateistów, agnostyków i bezwyznaniowych obliczano na 0,03 mld, a obecnie jest już 1,3 mld. Ponad połowa to Chińczycy.

Procentowo chrześcijan nie ubywa, ale erozja wiary w osobowego Boga jest w Europie wyczuwalna – również w Polsce. Według badań z 2015 r. tylko co czwarty wierzy, że istnieje piekło. I – mimo uroczyście obchodzonej Wielkanocy – tylko 36 proc. Polaków wierzy w życie pozagrobowe. Za to aż 80 proc. jest przekonanych o sile modlitwy. 61 proc. wierzy w zbawienie, ale tylko 4 proc. rezerwuje je wyłącznie dla chrześcijan.

Poziom wiary w osobowego Boga jest w Polsce niemal taki sam jak w Niemczech – poniżej 60 proc. Z tym że różni nas silne przywiązanie do Kościoła, podczas gdy Niemcy odchodzą od Kościołów ku indywidualnej religijności otwartej. Wierzący „na swój sposób”, bezwyznaniowcy, agnostycy i ateiści to w Niemczech już grupa największa – 30 mln, podczas gdy katolików jest 26, protestantów 25, a muzułmanów około 5 mln.

U nas państwo premiuje stereotyp Polaka katolika, podsycając nieufność do obcych, zwłaszcza muzułmanów traktowanych jako najeźdźcy i roznosiciele epidemii. W Niemczech natomiast bezwyznaniowość jest właściwie już uznana za konfesję.

Stąd dramatyczne pytanie 87-letniego Heinera Geisslera, jednego z ciekawszych polityków „starej” Republiki Federalnej, byłego jezuity po studiach teologicznych i prawniczych, potem sekretarza generalnego CDU i ministra w rządzie Helmuta Kohla. Tuż przed śmiercią ten świetny mówca i rozjemca opublikował w 2017 r. gorzki traktat: „Czy można jeszcze być chrześcijaninem, gdy wypada wątpić w istnienie Boga?”

Bóg-człowiek wpływa na klimat betonując lasy… fot. Shepard Sherbell

Oburzenie na dogmat

Geissler zastrzega się, że nie jest religijnym niewierzącym. Nie jest wyznawcą Allaha czy Sziwy, lecz jest i chce zostać chrześcijaninem. Niemniej nie przekonuje go ani katolicka, ani protestancka teodycea – nauka o sprawiedliwości bożej. Jako minister ds. rozwoju objeździł cały świat i napatrzył się na tyle niesprawiedliwości i niezawinionego nieszczęścia, że nie przekonują go scholastyczne wywody teologów – jakoby dobry i sprawiedliwy Wszechmocny po to dopuszczał do niewyobrażalnych cierpień, by człowieka poddać próbie wiary i wynagrodzić mu ją na tamtym świecie. Jeśli Bóg istnieje, to jego stosunek do człowieka zakrawa na skandal – wybuchnął przed śmiercią Geissler.

Tunezyjski morderca, który w ubiegłym roku zastrzelił w Berlinie polskiego kierowcę i rozjechał na wigilijnym jarmarku kilkadziesiąt osób, wołał Allahu Akbar, gdy strzelali do niego policjanci. Czy mogę być chrześcijaninem – zastanawia się niemiecki chadek – skoro nie dostrzegam Boga, którego mógłbym nazwać wielkim?

„Czyżby religia chrześcijańska była wielkim teatrem, dla którego scenariusz napisała teologia? Czy nie jest opartym na złudzeniach środkiem odurzającym?”

Tej zapożyczonej od Marksa metaforze towarzyszy u Geisslera całkiem konkretne oburzenie na dogmatyzm hierarchów, choćby za ekskomunikę zgwałconej przez ojca dziewięcioletniej dziewczynki, z powodu przerwania bliźniaczej ciąży zagrażającej jej życiu. I na miałkie słowa kaznodziejów. „Bóg pokazał swą bezsilność”, mówiła protestantka po katastrofie samolotu pasażerskiego, którym pilot samobójca wyrżnął w stok alpejski. „Bóg jest z rodzinami ofiar”, sekundował jej katolik. Wszechmocny bezsilny? Dlaczego nie było Go z ofiarami? Napisać to przed śmiercią to dla byłego jezuity odwaga.

Bóg znikł ostatecznie w Oświęcimiu, powtarzał Geissler za Hanną Arendt. Zaraz jednak dodał: „Ale jest przecież ten goddamn Jesus, jak mawiają Amerykanie, ten cholerny Jezus z jego wspaniałą, niepowtarzalną, niedoścignioną Nowiną. Czy z powodu Boga, którego może nie ma, możemy machnąć ręką na Jezusa?”. To na jego postaci i na jego nauczaniu oparł Geissler swoje chrześcijaństwo bez Boga na wiek XXI.

Nie przekonuje go obraz łaskawego, gniewnego, cierpiącego, wszechmocnego, dobroczynnego, miłosiernego, Boga Świętej Trójcy, ucieleśnionego, zrodzonego z Dziewicy, a zarazem wieczystego Boga, który przygląda się światu, by sądzić żywych i umarłych, który oświeca Lutra, ale zaślepia papieża – karze nas, otacza wrogami, głodem i chorobami. „Przecież tutejszy świat bezsensowny i pełen cierpienia nie nabiera sensu przez to, że pewnego dnia przyjdzie kolej na inny”, już bez zbrodni, cierpień i chorób. To niewyobrażalne, bił się z myślami Geissler, by jakiś Bóg ukryty – deus absconditus jak mówią teolodzy – przyglądał się temu wszystkiemu, karząc nas grzechem pierworodnym za to, że jego własny twór nie jest taki, jak sobie wyobraził. I co to za odpowiedź na zwątpienie, jaką kiedyś w czasie pasterki dał wiernym biskup Moguncji: „Jest tylko jedna alternatywa – wierzyć albo chlać”.

Nawet jeśli Boga by nie było, to nie powód, by machnąć ręką na wspaniałą postać i naukę Jezusa. Trzeba chronić Jezusa przed kościelną teologią grzechu – przekonuje Geissler. Czyż w Kazaniu na Górze Jezus nie dodawał otuchy już na tym świecie, ludziom przygnębionym i prześladowanym, bez swej winy będącym w ciężkiej sytuacji? Nie dręczcie się – mówił im. Nie zwracajcie uwagi na to, co inni sądzą o was, o co was obwiniają. Nie jesteście śmieciem, bo dla Boga wasza godność jest niezbywalna. Nikt jej wam nie może odebrać.

„Tymczasem i dziś na początku XXI wieku miliardy ludzi jest prześladowanych z powodu swych przekonań lub swej płci, swej rasy lub przynależności etnicznej. Torturowani, mordowani albo żyją w biedzie, zniewoleni lub bez pracy. Czy Bóg im pomaga? Jednak wszyscy oni łatwo mogliby się utożsamić z Jezusem wspierającym biednych i kaleki, przyjacielem kobiet odrzuconych, służebnym umywającym nogi innym, z ukrzyżowanym zbrodniarzem, który żadnej zbrodni nie popełnił. W kapitalistycznym świecie bankierów i gigantycznego przemysłu finansowego z jego społecznymi wzorami egoizmu, chciwości, skąpstwa, sukcesu, dywidendy, konsumpcji, rang i tytułów Jezus jest totalną prowokacją, ucieleśnieniem człowieczeństwa i miłosierdzia. Jego myślenie i postępowanie stawiało na głowie obowiązującą wtedy skalę wartości, tak jak też przewraca dzisiejszą. Jemu i jego Nowinie możemy uwierzyć”.

Jezus jako homo deus. Dla jednej trzeciej ludzkości. Reszta, nawet jeśli o nim słyszała, to nie utożsamia się z tym przesłaniem i nie rozumie religii, której symbolem jest narzędzie kaźni i zadręczony na śmierć człowiek.

W rzeczywistości na początku trzeciego tysiąclecia od narodzin Jezusa człowiek coraz bardziej zajmuje miejsce osobowego Boga, do którego od czterech tysięcy lat modliły się społeczeństwa agrarne zrodzone między Nilem i Tygrysem. W ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat udało mu się nawet okiełznać trzy odwieczne plagi – głód, choroby i wojny. Taka jest teza najnowszej książki „Homo deus” izraelskiego antropologa Yuvala Noaha Harariego, autora światowego bestsellera „Krótka historia ludzkości”.

Ludzie nadal umierają w wyniku epidemii, bombardowań czy suszy. Niemniej nie jesteśmy bezsilni i przerażeni, skazani na same akty strzeliste, bo mamy techniczne środki do opanowania sytuacji kryzysowych. Na świecie jest dość żywności, lekarstw, środków transportu i możliwości uśmierzania wojen lokalnych w ramach ONZ. Brakuje natomiast woli politycznej. Ale to nie kara boża, lecz egoizm polityków i obojętność na nieszczęście sąsiadów, zamożniejszych wobec uboższych.

U. S. National Archives and Records

W poszukiwaniu źródła prawdy

Człowiek nie jest tak bezsilny jak w XIV w., gdy „czarna ospa” – mimo modlitw i zaklęć – skosiła połowę ludności Europy. Czegoś podobnego obawiano się niedawno po eboli. A jednak epidemię udało się ograniczyć i znaleźć odpowiednią szczepionkę. Wojny – jak w Syrii czy Iraku – nadal trwają, pochłaniając tysiące ofiar, ale coraz rzadziej i są ograniczone. Wyliczono nawet, że straszny wiek XX – mimo dwóch wojen światowych i ludobójczych praktyk państw totalitarnych – był statystycznie mniej krwawy niż każdy poprzedni.

A początek XXI w., mimo 11 września 2001 r. i fali terroryzmu, to czas raczej chorób cywilizacyjnych niż klasycznych plag. W 2012 r. zmarło na świecie 56 mln ludzi. 620 tys. w wyniku przemocy (120 tys. na wojnach, 500 tys. w wyniku aktów kryminalnych). Ale aż 800 tys. popełniło samobójstwo, a 1,5 mln zmarło na cukrzycę. Cukier groźniejszy od prochu strzelniczego?

Gdy w Babilonie nie wiedziano, co począć, to szło się nocą do świątyni i patrzyło w gwiazdy. Ich układ miał pomóc podjąć decyzję o wojnie i pokoju. Żydzi, a potem chrześcijanie i muzułmanie, szukali i szukają odpowiedzi nie w gwiazdach, lecz w świętych księgach. Czytajcie Pismo, słuchajcie kapłanów, módlcie się, a będziecie zbawieni. Czeka was wieczna szczęśliwość lub wieczne potępienie.

Na taką Formułę Świata humaniści – wraz z włoskim renesansem i niemiecką reformacją (tym „renesansem północnym”), a następnie oświeceniem – zaczęli kręcić nosem. To ludzie wymyślili Boga. To oni napisali i na różne sposoby interpretowali Biblię. Źródłem poznania prawdy jest człowiek i naukowe metody mierzenia świata. Macie wątpliwości, to zawierzcie zmysłom i narzędziom pomiarowym. Wsłuchujcie się w siebie, może jeszcze w naród, w społeczeństwo, w klasę, w środowisko naturalne. Możecie chodzić w góry, czytać poezję. Kogoś pokochać i rozważnie brać udział w demokratycznych wyborach.

O ile w średniowieczu nie wyobrażano sobie żadnego ładu politycznego, moralnego i estetycznego bez Boga, to dziś – pisze Harari – „mogę być ateistą i na własnym życiu duchowym oprzeć wielobarwną mieszankę wartości politycznych, moralnych i estetycznych. Wiara w Boga to moja decyzja: Jeśli wewnętrzne Ja mówi mi, że powinienem wierzyć, to wierzę, ponieważ czuję obecność Boga i serce mówi mi, że on istnieje. Jeśli jednak tej obecności nie czuję, a serce powie mi, że żadnego Boga nie ma, to przestaję wierzyć. I w obu wypadkach ostatecznym autorytetem są moje własne odczucia”.

Przyrodnicy beatyfikowali zmysły i w ewolucji odkryli ich potwierdzenie. Dobór naturalny i przetrwanie najsprawniejszej jednostki pozwala tworzyć coraz doskonalsze istoty. A zapłodnienie nie przekazuje grzechu pierworodnego, lecz geny, w których zapisane są nie tylko cechy dziedziczne, lecz także doświadczenia środowiskowe. Wystarczy więc geny zmierzyć, wyodrębnić i zacząć nimi manipulować, by zapewnić człowiekowi długie i szczęśliwe życie.

Od zarania dziejów religie pojawiały się i zanikały, przypomina Harari. I na początku XXI w. pojawia się całkiem nowa konfesja, dataism – religia danych cyfrowych. Jej bogiem jest algorytm, policzalny ciąg jasno zdefiniowanych czynności, pozwalający przetworzyć potrzeby, zachowania, a także emocje człowieka w dane komputerowe. Dataism ma już swojego męczennika – Aarona Swartza, który aresztowany za wykradzenie i umieszczenie w internecie danych popełnił samobójstwo. Ma swojego świętego – Snowdena. I swego upadłego anioła – Kaspersky’ego, podejrzanego o współpracę z diabłem – rosyjskimi hakerami. To żart. A na serio?

Dataism potrwa zapewne kilkadziesiąt lat – prorokuje Harari – choć może nawet ze dwa wieki. W końcu także humanistyczna rewolucja nie dokonała się z dnia na dzień, lecz trwała co najmniej pięćset lat. Od renesansu chrześcijanie, żyjący początkowo niemal wyłącznie w Europie, próbowali nadal – mimo odkryć geograficznych i naukowych, mimo nowego ducha w malarstwie, muzyce i literaturze – bezwarunkowo wierzyć w Boga. Z czasem jednak coraz bardziej w centrum zaczynali stawiać człowieka, odsuwając Boga na bok. Homo sapiens, rozbijając w XX w. atom, wyrwał Niepojętemu więcej niż niegdyś Prometeusz bogom olimpijskim. Przypisał sobie wręcz boską – lub piekielną – moc zniszczenia życia na Ziemi, a może nawet zamiany globu w martwy pumeks lub rój planetoid. Równocześnie przymierza się do skolonizowania innych planet. Stephen Hawking daje na to ludzkości zaledwie sto lat, bo w takim tempie homo deus niszczy własną.

Już przerwał ewolucję, skoro 60 proc. biomasy – żywej materii roślinnej i zwierzęcej – to wytwór człowieka: hodowla i uprawa rolna. Jedynie 40 proc. to biomasa naturalna, dżungle, lasy Syberii, „nieużytki”, oceaniczna fauna i flora, oraz jeszcze niewybite „dzikie zwierzęta”. Bóg-człowiek wpływa na klimat, betonując lasy i nawadniając pustynie; zapoczątkował nawet nową epokę geologiczną – antropocen. Ale być może także – i to jest puenta homo deus – człowiek wypuścił z butelki komputerowego dżina, który – usieciowiony globalnie i o wiele bardziej precyzyjnie niż ludzie – zniewoli człowieka, który się uznał za boga.

Komputerowy dowód istnienia Boga

Fakt, że komputer pokonał szachowego mistrza świata, jest smutny dla naszego ego, ale to jeszcze nie katastrofa. To, że pomaga zoptymalizować ludzką pogoń za szczęściem – choćby tylko wirtualnym – jest na razie jeszcze wygodne. Ale algorytm już się zaczyna wciskać między Wiarę, Nadzieję i Miłość.

Po co rozglądać się za „pierwszym wejrzeniem”, skoro komputer obliczy i znajdzie ci optymalnego partnera? Po co czekać, że los ci życie odmieni, skoro możesz włożyć hełmofon, trójwymiarowe okulary, podłączyć sobie mikrowibratory i kapsuły zapachowe i, nie wychodząc ze swego kontenera, wcielać się, w co tylko dusza zapragnie.

Po co się wadzić z Bogiem, dręczyć: jest czy nie jest, skoro widzisz nagłówek, „Komputer dowiódł istnienia Boga”, tzn. umożliwił Higgsowi znalezienie „boskiej cząstki”. Zresztą był także tytuł: „Czy komputer może uwierzyć w Boga?”. Kto tak głupio pyta, ten już zna odpowiedź: to zależy od pojemności procesora…

Homo jeszcze sapiens to nie procesor. Mamy ten sam wolny wybór, jaki mieli nasi przodkowie na każdym styku epok: co przejąć z tego, co nieuchronnie nadchodzi, a co z dawnych wartości, także chrześcijańskich, przenieść – choćby w zmienionej formie – w nowe czasy. Ten dylemat łączy dziś wierzących i niewierzących, bo nie tylko dla Heinera Geisslera, ale i amerykańskiego prawnika i filozofa Ronalda Dworkina, autora „Religii bez Boga” – homo sapiens to także wyznanie wiary.

Adam Krzemiński – Tygodnik POLITYKA