Dlaczego chrześcijanie przenieśli cmentarze z peryferii do centrów miast?

 

Dla archeologów śmierć to nie tylko koniec życia, ale również początek powstawania świadectwa historycznego – materialnego śladu po człowieku, który w pewnych warunkach może przetrwać stulecia, tysiąclecia, a nawet miliony lat.


Sebastian Duda: Pana książka „Trudna historia zwłok”, której pierwszy tom „Wrócisz do ziemi” niedawno się ukazał, to fascynująca opowieść o dziejach pochówków i stosunku ludzi do umierania. Zaczyna pan ją jednak od wykładu na temat filozofii śmierci i eschatologii. Co skłoniło archeologa do takiej refleksji?

Prof. Przemysław Urbańczyk*, mediewista i archeolog: Przede wszystkim chodziło mi o zrozumienie i uświadomienie sobie i innym, że każdego z nas – czy nam się to podoba, czy nie – czeka śmierć. Koniec jest oczywisty. Mamy to zagwarantowane. Niektórzy łudzą się, że nowe technologie pozwolą przetrwać umysłowi człowieka np. w jakiejś „cyberchmurze”. To mrzonki. Nic nie zastąpi bowiem tej specyficznej kombinacji materialno-biologicznego ciała z aktywnym umysłem. Mówiąc całkiem po prostu: zwłoki są końcem każdego z nas.

A czy jest coś specyficznego w myśleniu archeologa o śmierci?
– Jak najbardziej. Właśnie dlatego napisałem tę książkę. O śmierci traktują przecież tysiące innych prac. W najstarszych znanych nam źródłach pisanych o tematyce religijnej spotkać można refleksję eschatologiczną. Występuje w nich często element nadziei, że po śmierci coś jeszcze będzie. To specyficzna cecha Homo sapiens. Refleksja ta nie zaczęła się przecież od Heideggera i jego „Sein zum Tode” („bycia ku śmierci”). Niemiecki filozof powtórzył to, co dawno temu mówił już Seneka, że „życie jest drogą ku śmierci”. Rozważany problem od tysiącleci jest bowiem ten sam: dotykał on chyba tak samo neandertalczyków jak starożytnych Rzymian czy współczesnych Eskimosów.

Archeologowie mają jednak specyficzne podejście do śmierci, bo obcują z nią materialnie. Śmierć dla nas to nie tylko koniec życia, ale również początek powstawania świadectwa historycznego – materialnego śladu po człowieku, który w pewnych warunkach może przetrwać stulecia, tysiąclecia, a nawet miliony lat. Jako archeolog mam niewątpliwy przywilej niemal bezpośredniego kontaktu z naszymi przodkami. Zupełnie czym innym jest bowiem czytanie tekstu z przeszłości (nawet autografu), który jest tylko śladem po myśli, projekcją pewnej idei, a czym innym dotknięcie ludzkiej materialności. Nie ma bardziej bezpośredniego kontaktu z człowiekiem z przeszłości.

Czasem jednak zarzuca się archeologom, że grzebanie w grobach to coś niegodziwego.
– Na tym polega praca naukowa archeologa – charakterystyczny dla nas sposób badania przeszłości. Czy ktoś np. czyni zarzut koronerowi, gdy dokonuje sekcji zwłok ofiar przestępstw bądź wypadków? Czasami dostrzegam co prawda pewne reakcje emocjonalne u studentów, gdy natykają się na ludzkie czaszki. Kiedy jednak ci sami ludzie wykopują czaszki psa czy krowy, najczęściej takich reakcji nie miewają. Te emocje względem ludzkich szczątków nie są niczym niezwyczajnym. Przecież nie tylko w naszej cywilizacji wymaga się szacunku dla zmarłych pobratymców – nie tylko naszych najbliższych, ale również zmarłych dawno temu. W pracy naukowej musimy jednak emocje zostawiać na boku, co nie znaczy, że ludzkie szczątki traktujemy w sposób niegodny. Kości ludzkich nigdy przecież nie przechowujemy i nie dokumentujemy razem z kośćmi zwierzęcymi, ale z naukowego punktu widzenia jedne i drugie są równie cennymi źródłami informacji o przeszłości. Przyjmując taką perspektywę, trudno czynić zarzut archeologom, że magazynują i badają ludzkie kości. Dzięki nim wiemy przecież, skąd się wzięliśmy, na co chorowaliśmy, jak się rozwijaliśmy.

Jednak w niektórych kulturach czy tradycjach religijnych zabrania się badań nad pochowanymi szczątkami ludzkimi.
– Tak jest np. w judaizmie, w którym nie wolno ich naruszać, przenosić ani badać. Z tego powodu w Jedwabnem archeolodzy zrobili jakby antywykopaliska, kopiąc na zewnątrz jamy ze szczątkami ofiar zbrodni z 1941 r., by w ten sposób oszacować wielkość tego grobu i liczbę pochowanych tam ludzi. Jako naukowcy musimy bowiem brać pod uwagę wrażliwość tych, którzy czują się w ten czy inny sposób związani z pogrzebanymi. Np. w USA znalezienie szkieletu podczas wykopalisk skutkuje natychmiastowym przerwaniem badań. Archeolog musi się zastanowić, z kim ma porozmawiać – z rabinem, pastorem, księdzem, mułłą czy z szamanem lokalnych Indian, bo to oni powinni zdecydować, czy te szczątki będą podlegać dalszym badaniom, czy też powinny zostać na powrót zakopane.

Pisze pan, że grzebanie zmarłych jest cechą specyficznie ludzką. Niektóre zwierzęta (np. słonie) mają emocjonalny stosunek do martwych osobników swego gatunku, ale tylko człowiek dokonuje pochówków. Najstarsze ślady takiej działalności pochodzą sprzed ok. 100 tys. lat – z jaskiń Skhul i Qafzeh w Izraelu. Dlaczego moment pierwszych pochówków oznacza jedną z najważniejszych cezur w historii ludzkości?
– To istotnie niesamowita cezura i jednocześnie zagadka, której chyba nigdy nie wyjaśnimy do końca. Podobnym problemem jest kwestia pojawienia się mowy artykułowanej. To także specyficzna cecha gatunkowa człowieka. Niektórzy uważają, że był to wynik długiej ewolucji, ale Noam Chomsky argumentował, że to skutek nagłej mutacji genetycznej.
Archeolodzy mogą wnioskować tylko na podstawie tego, co znajdują. Wiemy zatem, że ok. 100 tys. lat temu istniały już populacje, które zatroszczyły się o zwłoki przedstawicieli swojego gatunku. Populacje te nie traktowały w ten sposób zwierząt. Zatem ówcześni ludzie wierzyli, że jest coś poza kresem wyznaczonym przez śmierć. Być może grzebali zwłoki, by je ochronić przed drapieżnikami. Jakiekolwiek były motywy tych działań, grzebanie zmarłych oznaczało kamień milowy w rozwoju ludzkości, bo dowodzi zdolności do skomplikowanej refleksji nad życiem i śmiercią.

Czyli już w przypadku tych najstarszych pochówków możemy mieć pewność, że ówczesnymi ludźmi nie kierowały tylko względy „higieniczne”? Stała już za tą aktywnością jakaś eschatologia? – Owszem. Inaczej porzucono by te zwłoki bez żadnej o nie troski, jak to było wcześniej. Tu zaś mamy do czynienia z całymi szkieletami ułożonymi w takich samych pozycjach (leżą na boku, lekko skurczone) w specjalnie wykopanych jamach. Stąd wnioskujemy, że to ślad pewnej tradycji kulturowej. W tych działaniach nie było przypadku. Nie można ich traktować jako zabiegów higienicznych, bo wtedy zwłoki wyrzucono by do innej jaskini, rzeki czy w odległe miejsce, z którego nie dochodziłby przykry zapach, a zajęłyby się nimi ostatecznie dzikie zwierzęta (tak np. postępują Masajowie). Tymczasem pochówki wymagają dużego wysiłku społecznego – pracy zarówno fizycznej, jak i organizacyjnej, która, mówiąc brutalnie, jest bez sensu z czysto ekonomicznego punktu widzenia.

Dla tzw. mentalności praktycznej to kompletnie zbędny wydatek energii.
– Właśnie! Te pierwsze znane nam pochówki dowodzą zatem już bardzo rozwiniętej zdolności myślenia abstrakcyjnego. Można dopatrywać się w nich istnienia jakiejś protoreligii z eschatologicznymi odniesieniami. Owe zwyczaje grzebalne powielano, więc tamci ludzie musieli już dysponować mową artykułowaną, z pomocą której mogli przekazywać skomplikowane myśli.

A jaka była kolejna ważna cezura w owej trudnej historii ludzkich zwłok?
– Z punktu widzenia archeologa takim momentem był początek ciałopalenia, którego najstarsze ślady pochodzą z Australii. Wcześniej stosowano wyłącznie tzw. pochówki inhumacyjne, tzn. z całymi albo świadomie zdekomponowanymi ciałami, które składano w ziemi i odpowiednio zabezpieczano.

Dlaczego zaczęto dokonywać kremacji?
– Podpowiedzi dostarczają współczesne religie, gdzie ta praktyka jest stosowana, np. hinduizm czy buddyzm. Chodzi o zniszczenie ludzkiej materialności, by w pełni mógł się z niej uwolnić pierwiastek duchowy w celu reinkarnacji bądź przejścia do lepszej rzeczywistości. Wyzwolenie takie dokonuje się przez oczyszczenie w ogniu. W przypadku kultur przedpiśmiennych musimy operować właśnie takimi analogiami ze znanych nam tradycji religijnych. Nie mamy gwarancji, że tak istotnie myśleli pradziejowi ludzie dokonujący ciałopalenia, ale to bardzo prawdopodobne.

Jednak – z drugiej strony – w pewnym momencie pojawiły się również tendencje, by martwe ciała za wszelką cenę zachowywać. Mumifikacja nie występowała przecież tylko w starożytnym Egipcie.
– Za takimi działaniami również stoją pewne koncepcje eschatologiczne. Jeśli w jakiejś kulturze wyobrażano sobie, że „życie po życiu” ma bardzo „materialny” charakter, nic dziwnego, że starano się jak najlepiej zabezpieczyć martwe ciała. Dziś motywy konserwacji zwłok bywają zgoła inne. Niektórzy chcą zachować z siebie coś, co byłoby w przyszłości podziwiane i otaczane kultem. Zmumifikowano więc ciała niektórych autokratów: Lenina, Mao Zedonga, Ho Chi Minha i Stalina, którego mumię w 1961 r. Chruszczow kazał jednak pochować na cmentarzu przy murze kremlowskim.

W przypadku Lenina czy Stalina był to też refleks prawosławia, w którym zachowane dobrze zwłoki uznaje się za znak świętości człowieka. Zresztą i w bazylikach w Rzymie możemy natrafić na powlekane woskiem szkielety świętych eksponowane w niszach ołtarzowych. Dla chrześcijaństwa taki kult szczątków nie był chyba jednak charakterystyczny od początku?
– To prawda, choć to, że Chrystus po śmierci był złożony w grobie, miało dla chrześcijan od zarania tej religii znaczenie. Zdziwiłem się, gdy pisząc tę książkę, zauważyłem, że długo w Kościele nie było szczegółowych instrukcji dotyczących pochówków, które np. jednoznacznie zabraniałyby ciałopalenia. Na Zachodzie dopiero w IX w. Karol Wielki pod groźbą kary śmierci zakazywał Sasom palenia zwłok.

Dziwić może, że z czasów bezpośrednio po chrzcie Mieszka I nie zachowały się na naszych terenach pochówki szkieletowe.
– To prawda. A przecież w otoczeniu ochrzczonego księcia musiało znajdować się co najmniej kilkaset ochrzczonych osób. Mimo to nie znaleźliśmy ani jednego szkieletu datowanego wcześniej niż na sam koniec X w. Nie wiemy, jak gorliwym chrześcijaninem był Mieszko, ale widać, że chrześcijaństwo na ziemiach polskich bardzo powoli się zakorzeniało. W XIII w., gdy pojawiła się gęstsza sieć parafii, Kościół objął monopolem grzebanie zmarłych, jednak pochówki ciałopalne wciąż występowały później na obszarach peryferyjnych ówczesnej Polski, np. w puszczach.
Byłem zadziwiony, gdy sprawdziłem, że właściwie dopiero papież Leon XIII w 1886 r. wprowadził jednoznaczny kanon zakazujący katolikom kremacji. W 1963 r. papież Paweł VI go uchylił, ale Kościół w Polsce nawet po tej decyzji próbował walczyć z ciałopaleniem: zakazywano np. księżom odprawiania mszy pogrzebowych przy urnie. Dziś nie ma z tym już problemu.

Być może występujące wciąż katolickie tabu związane z kremacją wiąże się z tym, że pierwsze krematoria w nowożytności były dziełem protestantów. Mam jednak intuicję, że we współczesnej teologii chrześcijańskiej doktryna o zmartwychwstaniu w ciele traktowana jest bardziej metaforycznie niż dawniej. Nawet wielu teologów nie bardzo chyba dziś wierzy, że na sądzie ostatecznym Bóg będzie wskrzeszał zmarłych z ich konkretnych szkieletów.
– Przypuszczam, że Kościół intencjonalnie nie daje dziś zbyt szczegółowego wykładu doktryny o zmartwychwstaniu w ciele, choć dalej w mocy jest nauczanie, że na sądzie ostatecznym stawimy się w całej naszej cielesności. W chrześcijaństwie ciekawe jest to, że od wieków najbardziej narażone na dezintegrację są zwłoki świętych.
Święci z reguły nie mają więc jednego miejsca spoczynku, w którym znajdowałoby się ich całe ciało.

Z relikwiami wiążą się dość gorszące nas dziś historie. Często pojawiały się przecież fałszywe, bo i takie miały moc przyciągania pielgrzymów do pewnych miejsc, z czym wiązały się wymierne korzyści ekonomiczne.
– Z tego powodu znane były w Europie np. trzy czaszki św. Wojciecha – w Gnieźnie, w Pradze i w Akwizgranie. Chrześcijaństwo jest religią słowa i modlitwy, ale chrześcijanie, jak wszyscy ludzie, odczuwają potrzebę kontaktu z czymś materialnym i czują się lepiej, gdy mają świadomość, że w relikwiarzu znajdują się prawdziwe – przynajmniej ich zdaniem – kości świętego. Takie pragnienia łatwo było wykorzystywać, co prowadziło do licznych oszustw. Sienkiewicz doskonale przedstawił to w „Krzyżakach”: Sanderus, handlarz relikwiami, oferował przecież nawet szczebel z drabiny, która przyśniła się biblijnemu Jakubowi.

Wielu współczesnych chrześcijan prosi o skremowanie ich zwłok po śmierci. To dość wyraźny trend w kulturze Zachodu.
– Jednak w przypadku zachodnich postchrześcijan motywem najczęściej nie jest żadna eschatologia, lecz względy higieniczne, praktyczne i ekologiczne. Niedługo będzie nas przecież osiem miliardów. Gdybyśmy wszystkich grzebali w sposób inhumacyjny, najpewniej nie starczyłoby na to miejsca. Prawdopodobnie gleba zostałaby też zatruta produktami rozkładu miliardów zwłok.

Mimo to wciąż istnieją cmentarze. W starożytności przedchrześcijańskiej lokowano je poza miastami. W chrześcijaństwie przy kościołach nawet w środku miasta, z czego zrezygnowano – ze względów higienicznych właśnie – w XVIII w. Jednak powstałe wtedy cmentarze, jak np. warszawskie Powązki, dziś są blisko miejskiego centrum. Co ciekawe, chrześcijanie długo wzbraniali się przed grzebaniem zmarłych w kościołach.
– W starożytnym Rzymie prawo nakazywało restrykcyjne oddzielanie żywych od zmarłych. Cmentarze (np. słynne rzymskie katakumby) lokowano zatem na dalekich peryferiach. Wraz z postępami chrześcijaństwa i jego wiary w zmartwychwstanie ciał przestano się jednak obawiać zmarłych. Żywi i zmarli tworzyli wspólnotę oczekujących na sąd. Z tego powodu od pewnego momentu zmarłych zaczęto chować przy kościołach stojących w środku miast. Z tego powodu biskupów i księży, a potem władców (choć dopiero od XI w.) i w końcu innych świeckich notabli zaczęto grzebać również w kościołach. Jako że za taki pochówek trzeba było zapłacić (czasem dość słono), Kościół chętnie odpowiadał na takie pragnienia wiernych. Gdy brakowało miejsca, sukcesywnie usuwano stare kości.
Charakterystyczną cechą grobów chrześcijańskich było to, że nie miały żadnego wyposażenia. Nie znajdujemy w nich (ku rozpaczy archeologów!) garnków, narzędzi czy broni, bo chrześcijaństwo zakłada przecież, że po śmierci w raju niczego nam nie będzie brakować.

To się później zmieniło. Sensacją było odkrycie przed kilkunastoma laty grobów wielkich mistrzów krzyżackich w Kwidzynie pochowanych w najdroższych jedwabiach.
– Właśnie. Władców, biskupów czy opatów nie grzebano przecież w byle jakim gieźle, lecz w szatach ceremonialnych z atrybutami władzy: koronami i berłami, pastorałami, bronią, bo nawet po śmierci chcieli się wyróżniać.

Dziś niektórzy zamiast takich bogatych pochówków pragną raczej, by pozostałe po ich ciałach molekuły jak najszybciej i najściślej włączyły się w obieg natury.
– Z pewnością żyjemy w momencie przełomowym, w którym odchodzi się coraz bardziej od religijności i tradycji wspólnotowych. Grzebanie zmarłych zawsze było elementem jednoczącym wspólnoty wewnętrznie i odróżniającym je od innych (dlatego żydzi, muzułmanie, chrześcijanie czy buddyści mają swoje własne rytuały grzebalne). Wraz z postępującą globalizacją grzebanie przestało być jednak sposobem samoidentyfikacji grupowej. I dlatego wielu szuka innego niż dotychczasowe uzasadnienia dla grzebania zmarłych – stąd np. moda na pochówki „ekologiczne”.

Na końcu książki umieścił pan jednak apel, by w miarę możliwości decydować się na pochówki inhumacyjne.
– Tak! Proszę też, by do trumien i grobów wkładać jak najwięcej przedmiotów, bo myślę o przyszłych archeologach. Dzięki temu zyskają o nas rozleglejszą wiedzę. Zdaję sobie sprawę z tego, że wielu ten apel wydaje się dość naiwny.

Ciałopalenie staje się powszechniejsze, ale wciąż nie jest to jedyna forma grzebania zmarłych. Na świecie mamy w tym względzie wielką różnorodność.
– I bardzo dobrze. Niektórzy sądzą co prawda, że odmienne od naszej tradycje pogrzebowe to przejaw barbarzyństwa, ale przecież owa odmienność wpisana jest w wielość i bogactwo kultur. Nasza polska, związana z czcią oddawaną zmarłym, też bywa dla innych fascynująca. W tym roku raczej tego nie doświadczymy ze względu na pandemię, ale przez lata na 1 listopada specjalnie przyjeżdżali do Polski obcokrajowcy, by pójść wieczorem na rozświetlony milionami zniczy cmentarz i zobaczyć, jak ta nasza, na co dzień bardzo podzielona wspólnota jednoczy się w kontakcie ze swymi zmarłymi, i to niekoniecznie wywodzącymi się z najbliższej rodziny.

Nie przypadkiem Tadeusz Konwicki mówił, że 1 listopada to najważniejsze polskie święto.
– Z całą pewnością mocno w tym święcie wyraża się specyfika polskiej kultury.

Prof. dr hab. Przemysław Urbańczyk – mediewista, archeolog, pracuje na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego i w PAN, autor piętnastu książek, m.in. „Mieszko Pierwszy Tajemniczy”, „Trudne początki Polski”, „Co się stało w 966?”, „Bolesław Chrobry – lew ryczący”, „Co się stało w 1018 roku?”. Niedawno nakładem Wydawnictwa Naukowego Uniwersytetu Mikołaja Kopernika ukazała się jego nowa książka „Trudna historia zwłok”, tom 1. „Wrócisz do ziemi”

Wywiad opublikowany 31 października 2020 r. (https://wyborcza.pl/)