Drapieżne „Ptaki” z AK

Ci chłopcy likwidowali ludzi, którzy byli totalnymi skur***nami i wydawali swoich towarzyszy na śmierć. Ale czasami likwidowali też przeciwników politycznych - mówią autorzy książki o wykonawcach wyroków Państwa Podziemnego. Kim byli ci, których nazywano w AK "Ptakami"? Jak z perspektywy czasu oceniają swoje czyny?

Zdjęcie z lat 80. Lato, działkowa weranda, na której stoi rozbawiona gromada niemłodych już ludzi w strojach plażowych.

Pod zdjęciem podpis: „Mili starsi państwo – egzekutorzy wojenni”.

Ta fotografia znajduje się w wydanej właśnie książce Emila Marata i Michała Wójcika „Ptaki drapieżne. Historia Lucjana „Sępa” Wiśniewskiego, likwidatora z kontrwywiadu AK”. Jednym z uśmiechniętych działkowiczów jest tytułowy „Sęp”. Z autorami książki rozmawia Anna Sańczuk

„Mili starsi państwo – egzekutorzy wojenni” (fot. archiwum domowe)

Lucjan Wiśniewski razem z kolegami w czasie wojny tworzył „patrol Ptaków”, należący do oddziału specjalnego 993/W kontrwywiadu Armii Krajowej, który wykonywał wyroki śmierci wydane przez Państwo Podziemne. „Sęp” trafił do podziemia jako 16-latek, brał udział w ponad 60 akcjach i egzekucjach zdrajców i konfidentów. Dziś ma 90 lat.

Anna Sańczuk: Jest taki niesamowity opis Lucjana Wiśniewskiego „Sępa”, autorstwa jego kolegi z oddziału – Ryszarda Bielańskiego: „Szczuplutki, grzeczniutki, z czerwoną buzią. Wyglądał chłopięco, jakby mamusia kazała mu się grzecznie bawić, nie zbrudziwszy ubrania”.

Michał Wójcik: – To była jedna z przyczyn sukcesów „Sępa”, bo on rzeczywiście wyglądał na dziecko. Dlatego kiedy go Niemcy zatrzymywali, to za chwilę puszczali wolno. Nosił za duże spodnie na szelkach, które w razie zamieszania czy łapanki podciągał. A na plecach miał powiązany z szelkami specjalny patent na chowanie broni. Kiedy Bielański spotkał „Sępa”, ten cieszył się już opinią kozaka, asa oddziału specjalnego. Miał wtedy 18 lat, ale wciąż wyglądał na 15.

Lucjan Wiśniewski (fot. Emil Marat)

Powiedzmy trochę o tych chłopakach – kim byli, skąd się wzięli?

M.W.: – Chłopcy z ferajny, chłopcy z podwórka. Wszyscy się znali, pochodzili z robotniczego środowiska. Ich rejon to Chomiczówka, opłotki Boernerowa. Na przykład rodzicie „Sępa” przeprowadzili się do Warszawy ze wsi w poszukiwaniu lepszego życia.

Emil Marat: – To zupełnie inne środowisko niż żoliborski Kedyw, inteligencki krąg, z którego pochodził bohater naszej poprzedniej książki „Made in Poland” – Stanisław Likiernik. Tam były oficerskie, nauczycielskie dzieci, tutaj prości chłopcy, którzy trochę przez przypadek trafili do oddziału wykonawczego. Ojciec jednego z nich remontował piec w domu w Boernerowie, gdzie wynajmował pokój ich przyszły dowódca w 993/W – Tadeusz Towarnicki „De Vran”, późniejszy „Naprawa”. I ten po prostu zwerbował chłopaków, 15-, 16-latków, do partyzantki, a potem do oddziału wykonawców wyroków, co już może budzić pewne kontrowersje.

M.W.: – Bo „De Vran” grał nimi jak dziećmi.

Z jednej strony grupa podekscytowanych, rwących się do działania nastolatków, a z drugiej – świadomi całej sytuacji 30-latkowie, którzy nimi manipulują.

M.W.: – Ci mężczyźni wzięli ich najpierw do lasu i pokazali im fajną przygodę. Przecież chłopcy byli z takich środowisk, w których wyjazd na wakacje był po prostu niemożliwy. A tu nagle dostali „obóz harcerski”. I jeszcze pomagali społeczeństwu.

„Sęp” mówi, że chcieli romantycznej walki o Polskę, a w tej pożal się Boże „partyzantce” zajmowali się odbieraniem zarekwirowanych przez Niemców krów – rozczarowanie…

M.W.: – Pewnie powiedzieliby, że chcą strzelać do Niemców… Na początku dowódcy uczyli ich takiej akowskiej podziemnej etyki: robimy dobro. I decydowali o tym, co tym dobrem było.

To bardzo dwuznaczne.

E.M.: – Kazać strzelać 16-latkowi do ludzi na ulicy – to jest dwuznaczne! Ale my nie przyszliśmy do „Sępa”, by go oceniać. Co nie zmienia tego, że wydaje nam się oczywiście kontrowersyjne, czy po prostu nienormalne, że taki dzieciak śledzi kobietę, konfidentkę gestapo, w drodze z dworca Głównego na Powiśle, i potem dowódca każe mu strzelić jej w tył głowy – bo tak wyglądała jego pierwsza „likwidacja”. Nigdy jednak byśmy sobie nie pozwolili wobec pana Wiśniewskiego na bezpośrednią, twardą tego ocenę. Ale jednocześnie jest to bez wątpienia dobry punkt wyjścia do rozmowy, do zadawania pytań naszemu bohaterowi, który jest już starszym człowiekiem i też jakieś refleksje wokół swoich wspomnień zbudował.

Ale dyspensę na zabijanie dostali – „Sęp” opowiada o księdzu, który ich rozgrzeszył i pobłogosławił.

M.W.: – No tak, dyspensa na zabijanie… Dla tych chłopców to było ważne. Mieli po 16, 17, 18 lat, byli wierzący, dawniej często byli ministrantami. Lucjan Wiśniewski pochodził z prostej, katolickiej rodziny. Jak się dowiedział, że będzie zabijał mężczyzn, jeszcze jakoś to zniósł, ale że kobiety?! W mentalności pierwszej połowy XX wieku to było nie do przyjęcia dla takiego chłopaka.

Wracając do motywacji – co tych chłopców zagnało do oddziału? Chęć wyżycia się, zemsty na Niemcach za codzienne upokorzenia, chęć bycia znów ludźmi, nie podludźmi – jak któryś z nich mówi?

E.M.: – To słowa Stanisława Likiernika, że „zwierzyna zmienia się w myśliwego”. Z „Sępem” jest podobnie, choć on i jego koledzy mieli problem z tym, że nie strzelają do niemieckich żołnierzy.

M.W.: – Ich dowódca, Leszek Kowalewski „Twardy”, tłumaczył im wtedy, że codziennie ginie 1800 osób. Nie wiem z jakiego okresu pochodziła ta informacja. Był 1942 rok i może AK budowało już jakieś statystyki. W każdym razie to zrobiło na nich kolosalne wrażenie. Uznali, że trzeba coś zrobić. Czyli strzelać. W domyśle – do Niemców. Ale potem zaczęło się działanie i okazało się, że strzelali niekoniecznie do Niemców. I ja tego nie mówię w ramach szorowania pilnikiem po pomniku, bo wojna to nie bułka z masłem, trzeba czasem strzelać również do swoich.

Lucjan Wiśniewski był akurat na tym froncie II wojny, gdzie likwidowano łobuzów, donosicieli. A przynajmniej taka była wówczas jego wiedza. Dopiero kiedy zaczęliśmy dopytywać i sami badać akowskie dokumenty, okazało się, że to wszystko jest strasznie skomplikowane. Nagle jednoznaczny wróg, dziewiąty na liście zlikwidowanych przez kontrwywiad, okazuje się niewinnym człowiekiem. Ale „mógłby być wrogiem” – przytacza słowa swoich dowódców „Sęp”.

To dobry moment, żeby zapytać, co to takiego likwidacja prewencyjna?

M.W.: – W czasie okupacji w podziemiu działają WSS-y, czyli Wojskowe Sądy Specjalne, które wydają wyroki. Dowódcy wiedzą, że ktoś jest łobuzem, a sąd się zbiera i tygodniami weryfikuje informacje. To trwa. Wtedy, żeby przyspieszyć, dowódca wydaje rozkaz prewencyjnej likwidacji, a sąd kiedyś w końcu zdecyduje: winny czy niewinny. Do tego komendant główny AK ma prawo wydawać zgodę na natychmiastową likwidację. To wojna, jeśli więc jest duże ryzyko wsypy, a co za tym idzie – śmierci i tortur wielu osób – taką decyzję wydaje.

Ale jak przyjdzie co do czego, to jednak trzeba stanąć twarzą w twarz z człowiekiem przeznaczonym do likwidacji.

M.W.: – Tak, i z jego wersją, na przykład…

Ppor. Stanisław Bąk „Burza” stoi przy wylocie ul. Długosza na Karolkową przed godziną „W” (fot. fototeka Muzeum Powstania Warszawskiego / S.Bałuk „Kubuś”)

Na mnie ogromne wrażenie zrobiła sytuacja, kiedy „Ptaki” wchodzą do domu konfidenta i dowódca, Tadeusz Towarnicki „Naprawa”, idzie z tym człowiekiem do piwnicy, żeby go zabić, a „Sęp” zostaje w kuchni z żoną i małym dzieckiem skazanego. Rodzina nie ma pojęcia, o co chodzi, trwa rozmowa przy herbacie, a w piwnicy rozgrywa się dramat…

M.W.: – W tym przypadku żona jednak zdawała się rozumieć, co się dzieje: Owszem, wygląda na to, że mój mąż kogoś wydał… Ale później okazuje się, że nawet jeśli ona nie przyznałaby „Ptakom” racji, to i tak jej mąż by zginął, bo tak uznał oficer – „Ryś”, który sąsiadował z tymi ludźmi przez ścianę.

W tej historii „Sęp” oddaje kobiecie żołd, który ma dla swoich kolegów, po to żeby mogła pochować męża, bo pogrzeb był drogi.

E.M.: – Ludzki odruch. Chłopak musiał strasznie źle się czuć, chciał szybko zareagować, coś zrobić, docierał do niego koszmar tej sytuacji. To pokazuje, że nie był bezwzględną maszyną.

On nigdy nie mówi o czymś, co znamy z relacji innego członka AK – Stefana Dąmbskiego, działającego w grupie dywersyjnej na Rzeszowszczyźnie: że czuje zew krwi, satysfakcję z tego, że zabija…

E.M.: – Parę razy „Ptaki” czuły to na pewno. Było coś podobnego w polowaniu na Maryniuka, czyli dowódcę Kripo w Pruszkowie. Kiedy pan Lucjan opowiada o tym, widać dziś, że czuje satysfakcję łowcy. Bo to była ewidentna sprawa: Maryniuk – okrutny bandyta. Ale w większości przypadków tej „czystej satysfakcji” raczej dziś nie ma.

M.W.: – On nam dał swoje stare notatki, które robił na rzecz wewnątrzakowskiej dokumentacji w latach 60. czy 70. I co on tam pisze? Że chłopcy sobie „ulżyli”, strzelając do kogoś. Widzimy, jak strasznie brutalne jest to sformułowanie – ulżyć sobie, strzelając do człowieka. Dzisiaj on by w życiu tego nie powiedział, dziś mówi, że nienawidził tego, ale ktoś to musiał robić. To normalne, że co 10, 20 lat zmienia się spojrzenie na przeszłość. Dotyczy to każdego z nas. A jak było w 1943 roku? Może z uśmiechem na ustach wykonywano wyroki. Nie wiem.

E.M.: – Tam, gdzie było polowanie na bezwzględnie złego człowieka, cieszyli się – to jasne. Mogli ocalić życie ludziom, których donosiciel miał wydać. To ich uwodziło, adrenalina, napięcie. Ale to inny przypadek niż przywołany Dąmbski, który wspominał, że po prostu cieszyło go bycie panem życia i śmierci. To były wstrząsające wyznania. Zostały odebrane przez nieco przeczulone środowisko dawnych akowców jak zwierzenia psychopaty. Tymczasem przede wszystkim należy się w tym dopatrywać oczywistego tragizmu.

M.W.: – „Sęp” zawsze mówił, że im to nie grozi, bo wykonują wyrok sądu, a nie rozkaz lokalnego watażki. I do tego mają dowódców, którym bardzo wierzą. Ci dwaj przełożeni – Tadeusz Towarnicki i Leszek Kowalewski – cieszyli się pełnym zaufaniem młodych żołnierzy.

E.M.: – I powinniśmy oddać im sprawiedliwość: to byli oficerowie dużego formatu. Czasem tylko może nazbyt brawurowi.

Tadeusz Towarnicki „De Vran” z lewej, Stefan Sosnowski „Rawa” z prawej, dżentelmeni od nieprzyjemnej roboty (fot. archiwum prywatne)

A jednak w aneksie do książki, zawierającym wspomnienia różnych osób z podziemia, przywołujecie np. sytuację, kiedy nagle dwie ekipy likwidatorów niespodziewanie spotykają się w jakimś miejscu, bo obie dostały rozkaz zlikwidowania tego samego człowieka. I pytanie, kto wydał rozkazy? Jak to się stało, że w organizacji jedni nie wiedzą, co czynią inni? I kolejna rysa na podziemiu – poszukiwanie „żydokomuny” w łonie AK i likwidowanie podejrzanych oficerów. To szokujące. Do końca nie wiadomo, kto wydał te rozkazy… Tam trwała walka polityczna, krótko mówiąc.

E.M.: – Znaków zapytania co do funkcjonowania podziemnego systemu pojawia się znacznie więcej. I nie możemy abstrahować od tych wątpliwości. Zdarzały się błędy techniczne w komunikacji, ale również dziwne zaniechania na poziomie, powiedzmy, ideowym.

Choćby to, że odezwa akowska w sprawie szmalcowników została wydana już po wielkiej akcji likwidacyjnej warszawskiego getta, która zaczęła się 22 lipca 1942 roku. Odezwę ogłoszono dopiero w marcu 1943 roku. Dlaczego tak absurdalnie późno?! Szmalcownicy byli w Warszawie niemal bezkarni. AK nie robiła z tym niemal nic. Opisujemy, jak w drodze na akcję jeden z „Ptaków” – „Puchacz” – zostaje zatrzymany przez szmalcownika, bo ma „semicki typ urody”. Chłopaki dają szmalcownikowi po pysku, jak na wiejskiej zabawie, i idą dalej, bo mają ważniejsze sprawy. A ten zaskoczony łobuz pewnie później wypełzł z bramy, pozbierał się i „pracował” dalej…

„Puchacz”, Zygmunt Szadokierski, jeden z „Ptaków” (fot. Archiwum Ośrodka Karta)

Z rozmowy z „Sępem” wyłania się świat zawieszony między „Bękartami wojny” Tarantino a tragicznymi i dramatycznymi wyborami. Te momenty „kina akcji” także opisujecie. Jeden to odwet na krakowskim gestapo, które akurat było na „gościnnych występach” w Warszawie.

M.W.: – Wyroki wykonano w cukierni Europejska. I to rzeczywiście było bardzo filmowe, bo strzały w kawiarni zlały się z dźwiękiem bębnów przechodzącej ulicą orkiestry, która zagłuszyła strzelaninę.

Druga niesamowita dramaturgicznie sytuacja to akcja „Za kotarą” w lokalu gastronomicznym na Mazowieckiej.

M.W.: – „Za kotarą” to były w istocie dwie równoległe akcje: jedna – przeniesienie ukrywanej broni z zagrożonej wsypą miejscówki – odbywała się w całkowitej ciszy, druga – wykonanie wyroku na konfidencie, właścicielu baru na Mazowieckiej – w totalnym zgiełku.

E.M.: – A do tego skazany, Józef Staszauer, był człowiekiem, który przed wojną pracował w przemyśle filmowym.

Opis tych wydarzeń sztukujecie wypowiedziami różnych „postaci dramatu”. Są one jak odpryski szyb i luster, które zostały po tej strzelaninie. Właściwie nie da się złożyć z tych fragmentów spójnego, jednoznacznego obrazu.

M.W.: – Od tego, żeby wydawać jednoznaczne, niepodlegające apelacji wyroki, są sądy. Ale my raczej pokazujemy, jak to lustro się rozlatuje na tysiące małych kawałków i każdy z nich świeci swoim odbitym światełkiem. I broń Boże nie chcemy narzucać jakiejś wersji, czy otwierać przewodu sądowego, to jest raczej kwestia otwarcia rozmowy.

Opowieść o oddziale likwidatorów wkładacie w narracyjną klamrę jak z powieści milicyjnych – przenosimy się do lat 60. i możemy zobaczyć, jak żołnierze 993/W, którzy przeszli też przez piekło Powstania Warszawskiego, byli potem postrzegani przez nową władzę.

E.M.: – Jednoznacznie – jak gangsterzy. Między innymi dlatego większość z nich milczała przez lata.

M.W.: – Dla mnie nasza książka jest także właśnie o tej jednej kluczowej decyzji, która determinuje całe późniejsze życie. „Sęp”, wykonując pierwszy wyrok, z którego zapamiętał głównie to, że mu się pistolet zaciął, spowodował cały łańcuch wydarzeń, jedna akcja pociągała za sobą kolejną i już nigdy się z tego do końca nie wyplątał…

E.M.: – Przez całe lata nękała go SB. Milicja nachodziła go, kiedy tylko w Warszawie wydarzyło się coś niepokojącego, np. jakiś napad – a przecież było ich wiele. On i jego koledzy byli stale pod lupą.

Dlatego spotykali się i rozmawiali tylko we własnym gronie, jak na tym działkowym zdjęciu? Bo tylko „swoi” mogli ich zrozumieć.

M.W.: – Ale oni nie zawsze byli rozumiani nawet przez swoich kolegów z innych oddziałów AK! To był kontrwywiad i wszyscy mieli świadomość, że nie są tylko od strzelania do Niemców, ale od likwidowania swoich, którzy robią złe rzeczy, albo… myślą inaczej. To wszystko bywa bardzo zagmatwane, bo oczywiście ci chłopcy likwidowali ludzi, którzy byli bez dwóch zdań totalnymi skur***nami i wydawali swoich towarzyszy na śmierć. Ale czasami likwidowali też przeciwników politycznych, i… tu się zaczynają schody – bo co to znaczy?

E.M.: – Podczas okupacji byli bardzo młodzi i działali dość bezrefleksyjnie, mając bezwzględne zaufanie do dowódców. Byli po prostu cynglami. A po wojnie zaczynali sobie zdawać sprawę z tej dwuznaczności i również dlatego często milczeli przez wiele, wiele lat. Raczej przestawał ich bawić żart rzucony kiedyś przez dowódcę „Naprawę”, że po wojnie założą „klub katów”.

Wybieracie kontrowersyjne tematy i bohaterów o skomplikowanych życiorysach, z którymi rozmawiacie bez taryfy ulgowej. Łatwo przychodzi wam przekonanie ich do wzięcia udziału w tych projektach?

M.W.: – Generalnie te pierwsze kontakty są przykre: Spadajcie, czego wy tu szukacie etc. Ot, kolejny dziennikarz, który przychodzi i szuka dziury w całym. A to są tematy, o których nie chcą mówić. Teraz nam troszkę łatwiej, bo wręczamy naszą poprzednią książkę, bohater czyta i albo się zgadza z przedstawioną tam wizją, albo nie, ale przynajmniej widzi, że podchodzimy do sprawy poważnie. Tak było z „Sępem”, który ostatecznie się zgodził.

E. M.: – W gruncie rzeczy staramy się wydobywać tych ludzi ze słoja z formaliną mitu. Bo oni są czczeni i stoją na spiżowych postumentach. Dostali swoje miejsce w historycznych książkach i mają wpisywać się w przyjęty model dyskursu. I tyle. A my mamy ambicję, żeby jednak rozmawiać z nimi, a przez rozmowę udowadniać, że to są żywi, prawdziwi i myślący ludzie, nie tylko pomniki! W naszym przekonaniu traktowanie ich jak „eksponaty” jest brakiem szacunku wobec nich.

M.W.: – W momencie, kiedy to do nas dotarło, niestety, większości z nich już nie było. I to też powód powstania tych książek. Na pomniku to oni sobie będą stać zawsze, ale za chwilę już nie będzie z kim gadać.

A więc gadacie z nimi. I zadajecie niewygodne pytania, drążycie, nie odpuszczacie…

M.W.: – W obu przypadkach – Stanisława Likiernika i Lucjana Wiśniewskiego – skonstatowaliśmy, że ci 90-latkowie do tej pory nigdy z nikim nie rozmawiali tak naprawdę szczerze. Ich po prostu wysłuchiwano, oni coś tam ex cathedra wygłaszali o II wojnie światowej i najczęściej wpisywali się w przyjętą wykładnię: tak proszę nas interpretować. W rozmowie z nami poznają swoją historię na nowo, w zupełnie innym wydaniu, bo odkurzają jakieś warianty wydarzeń, które w podręcznikowej wersji są suche, bezprzymiotnikowe, a tu nabierają emocji. Oni sami byli czasem zszokowani, że tak to wyglądało.

E.M.: – Oczywiście ważne jest też to, co jest w naszych książkach oprócz rozmowy z bohaterami – opisy scen, dodatki. W „Ptakach drapieżnych” stanowią grubo ponad połowę tekstu. Ale nie napisalibyśmy tych książek, posiadając tylko i wyłącznie dokumenty akowskie, meldunki, raporty i źródła. To jest sucha wiedza historyczna. A nas interesuje jak najpełniejsza paleta barw, emocje i ludzka twarz historii.

Michał Wójcik (ur. 1969). Historyk, dziennikarz. Pracował w Radiu Zet, tygodniku „Przekrój”, był redaktorem naczelnym magazynów „Focus” i „Focus Historia”. Współtworzył programy historyczne w TVN Warszawa, Discovery Historia i TVP Historia.

Emil Marat (ur. 1971). Dziennikarz, pisarz. Pracował w Radiu Zet, był współtwórcą i przez 10 lat wiceprezesem/dyrektorem programowym Radia PiN . Autor powieści „Szkło” i „Lawirynt”.

Michał Wójcik i Emil Marat są laureatami Nagrody Historycznej Tygodnika Polityka 2015 za książkę o legendarnym żołnierzu Kedywu Stanisławie Likierniku „Made in Poland”.

Anna Sańczuk. Z wykształcenia historyczka sztuki, z zawodu dziennikarka, czasem zajmuje się również PR-em kultury. Współautorka książki „Warszawa. W poszukiwaniu centrum”. Razem z Maciejem Ulewiczem prowadzi program „KULTURA DO KWADRATU” na antenie Polsat News 2. Projektuje i szyje biżuterię pod marką SANKA. Mieszka w Warszawie na Starej Ochocie.