Dwa miesiące spał na baczność i płakał jak dziecko.

Ślepaczki. Trójłapki. Z odłamkiem w ciele. Z numerem zamiast imienia. Z Ukrainy do Polski. Tylko do Katowic trafia dziesięć takich kotów miesięcznie. Każdy - obraz nędzy i rozpaczy. Wszystkie to obrazy wojny.

Dom Bohuna prawdopodobnie spłonął. Tyle o nim wiadomo. I tak dużo. Koty z Ukrainy nie mają nawet imion. Całą przeszłość mają wypisaną na własnej skórze. Miał dom, miał swoją panią i nagle trafił na ulicę. Starsza pani musiała go czesać, bo on to uwielbia. Przeżyła pożar, ale już nie mogła zajmować się Bohunem. Z ulicy zgarnęli go do piwnicy, gdzie było mnóstwo takich jak on. Ma poszarpane uszy, znak, że uczestniczył w kocich walkach. Kompletnie oślepł.

Biała rodzina niewidząca

– Ślepaczki nie mają szans na ulicy. Jeśli nie zginą pod kołami, to z głodu. Nie zdobędą same jedzenia. Nie mają szans w schronisku, gdzie koty też walczą o jedzenie – mówi Joanna Piotrowska-Wojczak, prezeska fundacji Ja Pacze Sercem z Poznania. Opiekuje się w Polsce kotami niewidzącymi i niedowidzącymi, to i z Ukrainy takie bierze, odkąd tam wybuchła wojna. Od 2015 roku sprowadziła z Ukrainy prawie osiemdziesiąt ślepaczków. W 2016 roku Bohuna. To znaczy kota o numerze takim a takim. – Pamiętam kilka kotów, które przyjechały do nas z imionami, nadanymi przez pierwszego właściciela – mówi Piotrowska-Wojczak. Dokładnie pięć. Na osiemdziesiąt kotów pięć wciąż słyszało swoje imię.

– Sima, Lori, Moris, Filis, Yoshi – wymienia prezeska. – To była jedna rodzina, wszystkie białe, Simka, matka, jest u mnie do dziś. Jeśli znamy imiona kotów, to je zachowujemy, bo to jest jedyne, co im zostało z tamtego życia.

Najwięcej ślepaczków przyjeżdżało w pierwszym roku wojny i były w najgorszym stanie. Z białej rodziny tylko Filis zachował dwie gałki oczne, a Moris jedną, reszta ma puste oczodoły, oczy im wypłynęły.

Inne polskie fundacje biorą każdą kalekę. Popularne są trójłapki. Bez jednej łapy albo bez ogona. Z wyrwanym językiem, z przetrąconym kręgosłupem. Kotełkowa Drużyna z Bielska-Białej ma Selima z niegojącą się raną po uchu obciętym tuż przy czaszce oraz Milvę ze złamaną nogą, połamanymi żebrami i śrutem tkwiącym w boku.

Milva ma złamaną nogę, połamane żebra i śrut w boku / Fot. Kotełkowa Drużyna

Fundacja Węgielek 8 kwietna odbiera w Katowicach transport kotów. Raz na miesiąc przyjmuje dziesięć. Przeładunek na stacji benzynowej w nocy. Bestia pojedzie od razu do Turzy Śląskiej, do Kamili i Karoliny. To będzie ich szósty kot zza wschodniej granicy.

920.2008

Najpierw przychodzi zdjęcie kota plus opis. Polscy opiekunowie zwierząt wynajdują mu dom. Dopiero wtedy ślą odpowiedź opiekunom z Ukrainy: bierzemy, przywieźcie.

– Basia siedziała w schronisku Shelter Friend w Dniepropietrowsku dziewięć lat. U nas znalazła dom w dwie godziny – mówi Agata Magiera z Węgielka.
Siedziała tam od drugiego miesiąca życia pod numerem 920.2008.

Shelter Friend jest prywatne, innych schronisk na Ukrainie nie ma. A te prywatne są rzadkością. Opiekunowie ukraińscy najczęściej nie są zrzeszeni. Działają w pojedynkę i szukają wsparcia na całym świecie przez media społecznościowe. Trzymają zwierzęta w swoich domach, w piwnicach. Po siedemdziesiąt.

– Oni tam przyjmują ponad sto zwierząt dziennie – mówi Magiera.

Nie mają głowy do nadawania imion, nie mają czasu ani pieniędzy na leczenie. Jeśli kot nie został oddany przez właściciela, czyli z imieniem, dostaje numer i opatrunek, jeśli ma rany, jest sterylizowany i szczepiony przeciw wściekliźnie, dają mu paszport, ale to nie wszystko, bo to nie Unia Europejska, jeszcze certyfikat, że nie ma chorób zakaźnych, jeszcze dokument z opisem, co to za zwierzę i na to już idzie 80 euro.

Kwarantanna i do busa. 50 euro za transport jednego kota. Jedna osoba może wwieźć do Polski pięć zwierząt, ale w busie musi być zawsze dwóch kierowców, bo to długa droga, więc jednorazowo jedzie dziesięć kotów.

Jeden dla drugiego wróg. Półtora tysiąca kilometrów. Wszystko obce.

– Nawet język – mówi Joanna Piotrowska-Wojczak. – Ja umiem po rosyjsku, więc chociaż na początku mówię do nich w tym języku, melodyjnie.

Obce głosy, obce zapachy. A dla Bohuna dodatkowo ciemność. Za nim jakiś koszmar. Gdy go wsadzili do busa, ludzie wiedzieli, że teraz już będzie tylko lepiej. Ale taki kot nie miał prawa mieć nadziei.

– W samochodzie był jak szmaciana lalka. Na zasadzie „mnie tutaj nie ma” – wspominają Maciej i Elżbieta, którzy odebrali Bohuna w Warszawie i wieźli do siebie do Sosnowca. – Koty świetnie ukrywają ból.

Pozycja kaczki

Bohun w Sosnowcu był najpierw „tymczasem”. Polskie fundacje na rzecz kotów nie mają „kotulni” – schroniska. Mają sieć kontaktów z domami tymczasowymi, w których koty czekają na adopcję, na stały dom. Stąd w tym świecie podział na „tymczasów” i „rezydentów”.

Żeby go nie stresować, dali mu osobny pokój. W jednym pokoju mieszkała Elżbieta z dwoma „rezydentami”, w drugim Maciej z „tymczasikiem”.

– Spał na baczność – wspomina Maciej. Dzień i noc w pozycji kaczki. Skulony, jakby bał się wysunąć łapki poza obręb własnego ciała. Nasłuchiwał, jakby spodziewał się ataku. I płakał jak dziecko. Kręcił się w kółko i płakał.

Po dwóch miesiącach nastąpił przełom. Bohun położył się do snu. Odważył się położyć na boku, wyprostować łapy, odsłonić brzuch. Przestał się wzdrygać na dotyk. I tak się z Maciejem pokochali, że został u nich „rezydentem”, został w Sosnowcu na zawsze.

Kula i głupie przeziębienie

Pierwsze kroki koty z Ukrainy kierują w Polsce do lecznicy. Mają patroszone oczodoły, które są ropiejącymi ranami, czyszczone i zaszywane.

– W oku Portera weterynarz znalazł odłamek pocisku. Porter, piękny kocur w typie nebelunga. Weterynarz był zdziwiony. Owszem, w ciałach polskich kotów znajdował śruty, ale pocisk z broni palnej? Pierwszy raz – mówi Joanna Piotrowska-Wojczak.

Porter miał w oku odłamek pocisku / Źródło: Fundacja „Ja pacze sercem”

Wolontariusze ukraińscy opowiadają, że koty u nich to żywe tarcze. Nie obrywają wyłącznie przypadkiem. Strzelanie to sposób na eliminację bezdomnych zwierząt. Albo zabawa.

Ćwiczenie oka. – U nas też strzelają do kotów. Ale w Polsce przynajmniej formalnie jest to karalne. Na Ukrainie zwierzę to rzecz. Nie ma ustawy, która by je chroniła. Nie ma podstaw, żeby zgłosić znęcanie się nad kotem na policję – mówią polscy opiekunowie zwierząt.

Ale Myszę wyniósł ze strefy wojny w Donbasie właśnie żołnierz. Wziął pod pachę i przekazał wolontariuszom.

– Wcześniej mieszkała u starowinki, która dzieliła się z Myszą ostatnią miską kaszy. Ale nie stać ją było na leczenie, a Mysza miała urwane pół łapki, czołgała się, trzeba jej było amputować kikut – mówi Piotrowska-Wojczak.

Pamięta Daktyla, który miał urwaną część żuchwy i wciśnięty w ciało patyczek od lizaka, ale wierzy, że wymyślne okrucieństwo to rzadkie przypadki.

Wierzy, że ludzie tam zapominają o zwierzętach z biedy i strachu. Porzucają koty, uciekając przed wojną. Wszystkie koty, adoptowane przez Kamilę i Karolinę z Turzy Śląskiej łowią myszy, jakby zawsze musiały sobie same radzić w życiu. – A wyglądają, jakby były z najdroższych ras – mówią dziewczyny.

To nie kule dziesiątkują koty na Ukrainie. Giną masowo przez koci katar. Głupie przeziębienie, na które w normalnym kraju podaje się antybiotyk i po chorobie. Koci katar atakuje najpierw oczy, na końcu jest śmierć. A bierze się z bezdomności.

Z głodu, zimna i stresu. Wojna trwa. Horka, która zamieszkała w domu Kamili i Karoliny w kwietniu 2017 roku, była taka jak pierwsze koty z końca 2015, tak samo niedożywiona. Teraz już skacze po kuchennym blacie, ale na początku nie potrafiła wskoczyć na tapczan.

Ostatni, ale nie inny

Bohun w trzy dni opanował mapę nowego mieszkania. Potrafi żonglować gumową żabką. Przeprowadzi przy łapce papierową kulkę z pokoju do pokoju. Nie widać po nim, że brakuje mu oczu. Nigdy nie będzie rządzić w Sosnowcu, jest ostatni do miski. Ale dlatego, że jako ostatni tutaj zamieszkał i stoi najniżej w kociej hierarchii. Poza tym koty Elżbiety i Macieja nie dają mu odczuć, że jest jakiś inny, ślepy, ukraiński.

Ludzi najbardziej dziwi, że nie ma do człowieka urazu. Tylko jak przyjdą goście, obce głosy, zapachy, przyjmuje znowu pozycję kaczki.


Żeby adoptować kota z Ukrainy, wystarczy skontaktować się z polskimi fundacjami: Węgielek, Ja Pacze Sercem, Kotełkowa Drużyna przez stronę internetową lub profil na Facebooku. Nie dostaniemy kota w worku. Fundacja prześle nam jego zdjęcie i opis włącznie z wyszczególnieniem ewentualnych chorób czy kalectwa. Niektóre fundacje wymagają od nowego właściciela opłaty za transport z Ukrainy – 50 euro z góry i osobistego odebrania kota we wskazanym mieście. Koty są wykastrowane, wysterylizowane, zaszczepione, odrobaczone i najczęściej nauczone korzystania z kuwety. Ale trzeba liczyć się z kosztami wyżywienia i wizyt w gabinecie weterynaryjnym. To już jest nasz kot, na naszym utrzymaniu i nie powinien ponownie doświadczyć straty domu. Możemy mu zmienić imię, ale dla jego dobra lepiej zachować stare, jeśli jest znane. Trzeba też być przygotowanym, że taki kot ma traumę.


Małgorzata Goślińska: tvn24.pl