Kuria mać! Śmiech to ostatnia broń nadziei. Rozmowa z prof. Tadeuszem Sławkiem

Trzeba odpocząć od Polski nadętej, naburmuszonej, zmarszczonej sztuczną powagą i pozbawionej poczucia humoru, tej wielkiej cnoty wiodącej ku pokorze i zdolnej do budzenia nadziei przez zmianę smutku w radość.

Prof. Tadeusz Sławek – ur. w 1946 r., literaturoznawca, eseista, poeta, tłumacz. Były rektor Uniwersytetu Śląskiego. Laureat nagrody Lux ex Silesia (2002), Literackiej Nagrody „Solidarności” (2003) za całokształt twórczości oraz Poznańskiej Nagrody Literackiej im. Adama Mickiewicza (2017)

Dorota Wodecka: Dlaczego powiesił pan przed swoim gabinetem list Piotra Szczęsnego?

Prof. Tadeusz Sławek: Chciałem, żeby studenci się o nim dowiedzieli.

Sądzi pan, że nie wiedzą o „Szarym Człowieku”, który na znak protestu przeciwko rujnowaniu kraju przez PiS podpalił się pod Pałacem Kultury?
– Mogą nie wiedzieć. Boję się, że życie zawęziło się dla nich do tego, co dotyczy ich bezpośrednio. Dawniej studia miały rozszerzać horyzonty, dzisiaj przeciwnie – studenci spodziewają się, że dadzą im głównie umiejętności pozwalające nawigować w wąskim przesmyku zawodu i spraw osobistych. A sfera publiczna to na swój sposób przeszkoda: zaprząta uwagę, zabiera czas, wymaga współdziałania i spojrzenia poza własne zabieganie. Spotykam się często z niechętną reakcją, kiedy nawiązuję na wykładzie do bieżących wydarzeń. A niechęć ta ma kilka przyczyn.

Jakich?
– Student to dziś biurokrata. Wszystko, co go spotyka na uniwersytecie, musi być odpowiednio zarubrykowane. Gdy nie mieści się w rubryce, wpada do kategorii „zbędne utrudnienie”.

Poza tym polityka stała się w przekonaniu wielu ludzi zajęciem dla zawodowców. Reszta siedzi co najwyżej jak widz na trybunie. Prywatyzacja polityki postępuje i narasta przeświadczenie, że poglądy powinny być trzymane w sferze osobistych przekonań, a ich upublicznianie to zagrożenie dla prywatności innych.

Zatem, wracając do pani pierwszego pytania, powiesiłem list Piotra Szczęsnego, bo chciałem, żeby moi studenci się o nim dowiedzieli, a potem pomyśleli. Czy to zrobili, nie wiem.

I nie chce pan sprawdzić?
– Nie, ponieważ nie wierzę w sprawdzanie.

Jak to?
– Zakłada ono, że istnieje jakiś jeden generalny model poprawności, wymierzony rzecz jasna punktami, ocenami, nagrodami, karami. A wszystko po to, by uniknąć ryzyka.

Strach oliwi mechanizm życia publicznego i instytucjonalnego w Polsce. Strach przed uchodźcą, przed wolnym słowem i poglądem, co ilustrują absurdalne zapisy w ustawie o IPN-ie. I przed wszystkim, co nie poddaje się bez reszty mechanizmom rynkowym.

Tymczasem edukacja zawsze wiąże się z ryzykiem, które wynika z tego, że spotykają się osoby – nauczyciel i uczeń – z których każda jest niezawisła i zachowująca prawo do kształtowania swoich postaw.

Edukowanie nie polega na przekazywaniu informacji; to nie przelewanie wiedzy z pełnej głowy nauczyciela do pustej głowy ucznia. Każda z tych głów jest już pełna czegoś i szkoła nie powinna naginać wszystkich do jednego wzorca (a temu ma służyć polityka historyczna jako azymut programów szkolnych), lecz przeciwnie – udzielać głosu i wysłuchiwać różnych osób.

Nie umiem ocenić, czy powieszenie tego listu jest oznaką pana bezsilności, czy nadziei na ich – jak to pan dziś ujął – przebudzenie.
– Nie czuję się bezsilny. Bezsilność stawia przed człowiekiem pytanie o skalę jego zaangażowania w świat. I czuje się bezsilny ten, kto chciałby do czegoś dążyć, coś zrobić, lecz odczuwa niedostatek siły. W tym sensie bezsilność byłaby chorobą działania – chcę, ale nie mogę.

Chcę, ale niewiele mogę. Albo nawet nic.
– Jeśli z powodu osłabienia nie może pani przebiec 10 kilometrów, nie znaczy, że już nic nie może pani zrobić. Może przeczytać książkę, na której lekturę nie było czasu, albo napisać długo odkładany list, albo zastanowić się nad czymś, o czym do tej pory wolała pani nie myśleć.

Ponadto – i to jest jakimś pozytywem bezsilności – ona zmusza do oceny swoich realnych, a nie jedynie wyobrażonych możliwości. Pod jednym wszelako warunkiem: że będę chciał coś zrobić, a nie jedynie poddać się biegowi wydarzeń. Bezsilność może więc ustanowić realną scenę mojego działania.

Które nie przynosi spektakularnych efektów?
– Ale dlaczego zaraz oczekiwać „spektakularnych” efektów? Na tym przecież polega siła bezsilnych, że wśród zawieruchy wielkoskalowych historycznych wydarzeń zawsze znajdą miejsce małej skali i tam okażą się czynni. Bezsilność może więc sprawić, że docenimy każdy załom codzienności jako potencjalne miejsce naszej interwencji.

Gdy wielkoskalowa historia wznosi wielkie ściany i mury, zawsze chce budować wielkie arterie, po których wygodnie i pod ochroną policji będą maszerowały wyborcze armie, działanie na małą skalę odkrywa szczeliny w pozornie gładkich murach, dziury w rzekomo szczelnych płotach, boczne ulice, gdzie życie jest ciekawsze niż na głównych alejach i placach zawłaszczonych przez pomniki.

Zatem nie mogę, bo nie mam tyle siły, zmienić, natychmiastowo obalić absurdalne i krzywdzące prawo, ale mogę pomóc dotkniętym przez nie, choćby tylko nie tając publicznie swojego krytycznego poglądu na jego temat.

Proszę zobaczyć, ile dobra zdziałały panie Gabriela Lazarek z Cieszyna czy Beata Katkowska z Gryfic, kiedy postanowiły w pojedynkę stanąć na rynkach swych miast, czytając list Piotra S. czy popierając protest kobiet.

Trzeba mieć dużo odwagi, by tak postąpić. Bezsilność nie musi więc oznaczać bezradności. Obie panie zdecydowały się nie milczeć. Chociaż nawet z milczeniem sprawa nie jest prosta.

To znaczy?
– Często bywa zgodą na zastany stan rzeczy i w ten sposób dołącza do silnych, podpisuje się pod ich ślepą bezwzględnością, czerpiąc zyski z ich siły. Z żalem stwierdzam, że stanowisko polskiego Kościoła w wielu kwestiach wynika z pragnienia podszycia się pod siłę silnych, czyli sprawujących władzę.

Brak stanowczego głosu wobec haniebnego stanowiska władz względem uchodźców czy milczenie, gdy ludzi nieżyjących pozbawia się stopni wojskowych, to przykłady takiej postawy.

Chcę i mogę działać choćby w skali mikro. Co jeszcze muszę zrobić, by bezsilność nie była tożsama z bezradnością?
– Trzeba wiedzieć, co się dzieje dookoła, jaki jest stan spraw publicznych, co wyznacza horyzont spraw wykraczających poza to, co tyczy się mnie osobiście. W tym miejscu dochodzi do głosu mój pesymizm: nie dostrzegam u młodych chęci tej wiedzy. „I tak nic nie mogę”, „mój głos się nie liczy” – sądzą.

Nie tylko studenci tak uważają. Posłowie opozycji wygłaszają publicznie podobne kwestie.
– A to najprostsza metoda dostosowania się i upodobnienia do podłoża: jestem bezradny i dzięki temu jestem bezpieczny – nie muszę szukać sposobów interweniowania w zastany stan rzeczy, zgadzam się i żyruję poczynania tych, którzy dążą do zarządzania moim życiem.

To krytyczny moment: bezsilność prowadząca do postawy bezradności przejawiającej się w niechęci do zaryzykowania i kulcie bezpieczeństwa za wszelką moralną cenę, i w efekcie zgoda na bycie zarządzanym.

Co w tym złego, że godzimy się na bycie zarządzanymi przez ludzi, których sami demokratycznie wybraliśmy?
– Zarządzanie, które dziś uważamy za zadanie dla ekspertów, stawia mnie na krótką metę w wygodnej sytuacji: nie muszę się ani zastanawiać, ani decydować – to wszystko zostanie za mnie załatwione przez zarządzający system. Bardzo to zdradliwe poczucie odpoczynku i wolności od stanowienia o sobie. W tym sensie zarządzanie odbiera nam wolność, zastępując ją odczuciem wytchnienia od trudów, rodzajem wczasów all inclusive, wygodnej przerwy w życiu.

W ten sposób niepostrzeżenie tracimy kontrolę nad własną egzystencją.

Przykład Facebooka jest tu wymowny: wystarczy niewiele wyjściowych informacji o użytkowniku, by bez jego wiedzy posłużyć się nim z dużą skutecznością do celów przez niego niezamierzonych, a być może nawet mu wrogich. Jednostka staje się mimowolnym, często nieświadomym wykonawcą czyichś poleceń.

Ale skoro ufam tym, których wybrałam, dlaczego mam zakładać, że chcą mnie wykorzystać?
– Jest różnica między „zarządzać” a „zarządzić”. Pierwszy termin dopuszcza wspólnotę zarządzających i zarządzanych, władzy i obywateli; drugi ubezwłasnowolnia obywateli, czyniąc z nich już tylko wykonawców poleceń.

Na tym polega praktyka obecnej władzy w Polsce: wszystkim centralnie zarządzić, tak by nawet organizacje pozarządowe poddać scentralizowanym regulacjom. Przypomnę, że w ostatniej chwili wycofano się z projektu prawa o zbiórkach publicznych nadającego władzy uprawnienia do decydowania, a więc do tego, by zarządzić, która kwesta jest dopuszczalna, a która nie.

Jeśli ktoś, tak jak aktualna władza w Polsce, zmienia „zarządzać” w „zarządzić”, to musi z konieczności zerwać nić zaufania. Nie jest bowiem zainteresowany wysłuchaniem czyjegokolwiek zdania, więc zaufanie nie pojawia się w ogóle w jego horyzoncie myślowym. Więcej – jest niebezpieczne dla pragmatyki sprawowania władzy.

Dlaczego?
– Bo władza czerpie energię z generowania niechęci do wszystkich mających inne zdanie, wszystkich mających własne zdanie.

Dobra polityka służy człowiekowi, sprawiając, że żyje on wraz z innymi i nie odczuwa przymusu, nie jest poddany rozkazom i szczegółowym regulacjom kontrolującym jego życie.

Zła polityka, której doświadczamy w Polsce, zasadza się na wprowadzaniu jak największej liczby przepisów do naszej prywatnej egzystencji. One każą żyć w ten, a nie inny sposób.

Nie ufajmy dojrzałości kobiety, nakażmy jej, co ma robić, najlepiej mnożąc drastyczne zakazy. Nie ufajmy nauczycielowi: nakażmy mu czytać z uczniami tylko to, co trzeba, najlepiej ze wskazaniem stron od do.

Pan, jak pamiętam, jest wielbicielem Thoreau, który powiadał, że wspólnocie można się przysłużyć nie z jej centrum, ale z peryferii. Wygodna pozycja taka emigracja wewnętrzna.
– Peryferie to miejsce brzegowe. Właśnie tam, na peryferiach, widzę to, co nadchodzi, co świat niesie w moją stronę. Dostrzegam to, czego nie widzą w zasklepionym w sobie centrum, które jest systemem wzajemnie odbijających się luster.

W centrum na ogół widać jedno i to samo, tylko tak centrum upewnia się bowiem, że istnieje i ma władzę. Powtórzymy sto razy dziennie banał o „wstawaniu z kolan” i „wielkości polskiej historii”, a otrzymamy klasyczny model centralistycznej polityki zagranicznej; przypomnijmy rządzącym, że mają nieprzerwanie mówić o „totalnej opozycji” albo o „ukrytych opcjach cudzoziemskich”, aby zorientować się, czym jest centralistyczna polityka wewnętrzna, która nie rozumie głosów innych prócz własnego i nigdy nie pojęła, pod żadną z dotychczasowych władz, czym są region i mądry, nowoczesny regionalizm.

Zatem peryferyjność nie ma wiele wspólnego z emigracją wewnętrzną; ta wycofuje się i chowa.


Peryferyjność przeciwnie – staje w pierwszym szeregu, tam, gdzie trzeba ujrzeć świat innym niż ten, który jest jedynie fantazmatem rządzących, a tam karne armie centrum nie docierają.


Umieją się poruszać jedynie dobrze wytyczonymi im przez partyjny sztab szlakami.

Peryferie to próg świata, a na progu siadają ci, którzy gościnnie przyjmują wędrowców.

I znów wróciliśmy do strachu rządzących.
– Bardzo boli mnie wykorzystywana politycznie i cały czas podgrzewana niechęć do regionów i ich samorządności. Jestem przekonany, że z historii najnowszej płynie nauka, że Europa regionów byłaby o wiele bardziej ludzka i bezpieczna niż Europa narodów. Staram się zawsze przypominać studentom o lekcji ojców założycieli nowoczesnej Europy, takich jak Denis de Rougemont, który w 1950 roku w „Liście otwartym do Europejczyków”, patrząc na zgliszcza miast europejskich, ostrzegał przed państwami narodów.

Peryferyjność oznacza dla mnie właśnie ową brzegowość, gotowość na zetknięcie się z tym, co nie jest moje, co mówi innym niż ja językiem, inaczej czci swoich bogów, inaczej się ubiera. Jednym słowem: peryferyjność to gotowość do bycia nieposłusznym wobec tego, co swojskie i co zamyka nas w kokonie marzeń o naszej doniosłości.

Tak rozumiem lekcję Thoreau, bez wątpienia wybitnego myśliciela. Bardzo cieszy mnie rosnące nim zainteresowanie.

W „Obywatelskim nieposłuszeństwie” napisał, że skoro prawo ma taką naturę, że wymaga od człowieka, aby stał się narzędziem niesprawiedliwości wobec drugiego człowieka, wówczas należy prawo naruszać.
– Nieposłuszeństwo obywatelskie jest sprzeciwem wobec polityki czasownika i logiki „zarządzić”; nieposłuszny opowiadam się za rzetelnością i dobrą wiarą.

Nieposłuszny nie jest anarchistą odrzucającym wszelkie zasady. Jest posłuszny czemu innemu, niż chce tego aparat władzy. Jest posłuszny rzetelności i dobrej wierze, czyli nie chce żyć byle jak, byle zgodnie z wymaganiami zarządzających.

Celem nieposłuszeństwa jest ostrzeżenie przed grami strojącymi się w maskę prawa, ukazanie twarzy grających, zmycie z nich makijażu ideologicznego po to, aby można było spróbować tworzyć, z zachowaniem ostrożności, prawo inne, mniej zachłanne i zaborcze, zostawiające obywatelowi więcej miejsca.

Tak rozumiem „czarne protesty” kobiet i letnie wiece przeciwko niszczeniu polskiej praworządności.

Co mamy rozumieć pod rzetelnością i dobrą wiarą, za którą opowiada się nieposłuszny obywatel?
– Zaufanie to dobra wiara, ta zaś zakłada rzetelność. Rzetelność polega na gotowości do uznania, że moje poglądy nie muszą być jedynie słusznymi; ktoś inny może mieć także racje, a jego prawda może nie być gorsza od mojej.


Człowiek rzetelny nie zapomina o swoich racjach, ale uznaje, że nie są to racje jedyne i wyjątkowe.
Będzie w związku z tym ostrożnie posługiwał się słowem „prawda”, wie bowiem, że prawda jest dyskusyjna, a nawet wtedy, kiedy wspólnie ją uznamy za bezdyskusyjną, nie daje nam to żadnego prawa do tego, by posługiwać się nią do niszczenia innych, których prawda ta zdruzgocze.


Zaufanie łączy nas wtedy, gdy prawdzie towarzyszą rozwaga i ostrożność.

Czyli?
– Nie wszystkim, nie w każdych okolicznościach, nie bezdusznie i nie za wszelką cenę – ten, kto służy prawdzie, ma te obostrzenia na uwadze. Prawda bowiem nie może służyć niszczeniu. Historia Europy jest jednym bolesnym dowodem na to, jak wiele niszczącego zła uczyniono w imię domniemanej prawdy.

Tego właśnie brakuje naszemu życiu publicznemu i kulturze prawnej, która posługuje się prawdą niczym młotkiem. Prawda za wszelką cenę, a kiedy jej nie mamy, to dążenie do prawdy jako prawda – to wystarczy, by pognębić myślących inaczej, wystarczy, by wysłać policję przeciwko pokojowo protestującym.

Chodzi już o monopol nie tylko na prawdę, ale też na samo dążenie do prawdy. Możemy wtedy dosłownie nawet wyłączyć z ruchu ulice, którymi do prawdy dążymy, nie pozwolić innym korzystać z tego samego chodnika, którym maszerujemy do prawdy my – jedyni do niej uprawnieni – to efekt braku zaufania i złej wiary jako podstawowej zasady uprawiania polityki.

Opozycja nie wydaje się na tyle silna, by przeciwstawić się PiS-owskiej prawdzie. Zresztą jej politycy nie cieszą się społecznym zaufaniem. Szczególnie ci, którzy są w tej polityce od lat.
– Opozycji brakuje odwagi. Od lat lawiruje, usiłując rozpaczliwie zapobiec temu, by jej – broń Boże! – nie przypisano lewicowych skłonności oraz by nie zrazić do siebie centrokonserwatywnego elektoratu.

Powinna porzucić mrzonki o odebraniu PiS rdzennego elektoratu. To blisko 27-procentowa karna armia, której nikt i nic prócz totalnego krachu nie przekona. Trzeba zatem jasno określić swoje społeczne i ekonomiczne zamierzenia, sprzeciwić się niedopuszczalnemu wpływowi Kościoła katolickiego na decyzje polityczne i budować szeroką koalicję, również z SLD, oraz prowadzić zdecydowane działania proobywatelskie, których skutkiem będzie znaczące zwiększenie liczby ludzi uczestniczących w wyborach. Trzeba w pozytywnym tego słowa znaczeniu zachęcić ludzi do polityki. Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że liderom opozycji trudno sprostać temu zadaniu. To nie wyborcy PiS winni być przedmiotem działania opozycji, ale 49 proc. obojętnych lub zniechęconych do polityki, którzy pozostali w domu w dniu wyborów.

Jak ich zachęcić? Jaką ideą? Joanna Scheuring-Wielgus twierdzi, że to idee, a nie pomysł na PKB rozstrzygną wynik wyborów.
– Trzeba wzbudzić poczucie zapoczątkowywania czegoś nowego. Polityka zniechęca, w potocznym oglądzie jest bowiem podtrzymywaniem partyjnego i personalnego status quo.

To polityka pijanego, który uporczywie trzyma się płotu. Płotem jest to, co zapewniło mu wyborczy triumf; zatem w nieskończoność będziemy powtarzać slogany o wstawaniu z kolan, snuć mrzonki o wielkości i przewagach naszej historii, konstruować, jak to czyni prezydent Duda, piramidalne konstrukcje, wedle których Unia Europejska jest kolejnym zaborcą i okupantem Polski, a wszystko po to, by nic się nie zmieniło.

„Dobra zmiana” jest polityką, której sekrety odkrył już Lampedusa w „Lamparcie”. Pisał w nim, że politykę uprawia się po to, by po dokonaniu wielu zmian wszystko zostało po staremu. Temu służy polityka historyczna uprawiana dzisiaj przez rządzących.

Hannah Arendt pisze w „Kondycji ludzkiej”, że człowiek jest istotą, która może zaczynać, może inicjować (a nie jedynie kontynuować wedle ustalonych z dawna zwyczajów i procedur) procesy i działania. Możemy inicjować jako indywidualna osoba, wzbudziwszy w sobie wrażliwość, która udzieli się innym, jako organizacje pozarządowe albo grupy aktywistów.

Chciałbym wierzyć, że wspólne listy opozycji w nadchodzących wyborach samorządowych stanowią obiecującą zapowiedź.

Nie jest pan zmęczony Polską? Nie ma pan ochoty od niej odpocząć? Nie myśleć o niej? Nie analizować?
– Zdecydowanie trzeba odpocząć od Polski. Chodzi o zyskanie dystansu do kultury, która na ogół wykazywała się brakiem takowego. Nieprzypadkowo rządzący eksponują swoje związki z sarmacją, formacją całkowicie wypraną z krytycznego oglądu samej siebie, wręcz butnej w ukazywaniu swej wyjątkowej pozycji wobec innych.

Trzeba się zdystansować od martyrologicznych i heroicznych opowieści głoszących tezy o ofiarniczej roli Polski odpowiednio umęczonej przez wraże siły pohańców (to wieki wcześniej) lub liberalno-lewackie (dyskurs dzisiejszych mediów prawicowych).

Trzeba odpocząć od Polski, którą chce nam wmówić prezydent Andrzej Duda, wyznaczając stronice dzieł do przeczytania z okazji odzyskania niepodległości.

Trzeba odpocząć od Polski nadętej, naburmuszonej, zmarszczonej sztuczną powagą i pozbawionej poczucia humoru, tej wielkiej cnoty wiodącej ku pokorze i zdolnej do budzenia nadziei przez zmianę smutku w radość. Swoją drogą, nieposłuszeństwo obywatelskie zawsze opowie się po stronie humoru – wystarczy przypomnieć niezrównaną Pomarańczową Alternatywę!

Dlatego jest też dzisiaj potrzebne, gdy rządzi nami polityka resentymentu i śledziennictwa.

Zamiast krasnoludków mamy „kuria mać”. Śmieszy pana?
– Jestem pod wielkim wrażeniem „czarnego piątku”. Także dlatego, że inicjatywa zaczyna się rozrastać, tworzy odrośle i odnogi, czego przykładem sieć Radykalnych Kogutów Domowych. A „kuria mać!” mnie śmieszy. Powinna też dać do myślenia hierarchom. Jeśli obrażą się, dadzą dowód nie tylko braku poczucia humoru, ale też niezrozumienia tego, czym jest humor. A jest wielkim, może największym z nam dostępnych instrumentów autopoznania. Nie ma bowiem humoru bez dystansu do samego siebie.

Łatwo się śmiać z innych, trudniej z samego siebie. Ale taki śmiech ma wielki potencjał edukacyjny: uczy nie tego, że mamy rację, ale tego, że być może zbłądziliśmy, posunęliśmy się za daleko w tej racji, i – co szczególnie ważne – humor daje możliwość wycofania się z twarzą, zrobienia kroku wstecz, stworzenia przestrzeni, w której jest miejsce dla kogoś poza mną samym.

W to akurat w przypadku Kościoła niewielu wierzy. I stąd nasza wściekłość na ulicy.
– „Kuria mać!” to krzyk gniewu, że to, co powinno się budować na zaufaniu w stopniu najwyższym, zawiodło uwiedzione politycznym interesem. „Kuria mać!” mówi: Kościele matko, nie zauważyłeś, że twoje dzieci dorosły, uszło to twojej uwagi, nie rozmawiałeś z nimi zajęty swoimi ważnymi sprawami – więc teraz czas posłuchać, co mają do powiedzenia, nawet jeśli w gniewie, to przecież ten gniew nie wziął się z niczego; twoje zaniechania też mają w tym udział. Kościele matko, nie można zakazywać edukacji seksualnej i antykoncepcji, a potem karać za brak wiedzy w tej dziedzinie. Jesteśmy dziećmi Bożymi, ale nie jesteśmy dziećmi Episkopatu.

Pan naprawdę nadzieje na kres demokratury wiąże ze śmiechem?
– W mowie teologii tragikomiczny śmiech nadziei jest znakiem rozpoznawczym tych, którzy wierzą i których drzwi domostw zostały oznaczone do ocalenia. Protestancki teolog Harvey Cox pisał: „Śmiech to ostatnia broń nadziei. Otoczeni ze wszystkich stron przez głupotę i brzydotę, na pograniczu wiary w to, że oto nadciąga ostateczna apokalipsa, mimo wszystko uciekamy się do śmiechu jako do ostatniej deski ratunku. W obliczu katastrofy i śmierci, miast czynić znak krzyża, śmiejemy się. A może trafniej będzie powiedzieć, że śmiech jest naszym sposobem czynienia znaku krzyża. Wykazuje, że mimo iż zniknęły wszelkie faktyczne podstawy nadziei, nie przestaliśmy żywić nadziei. Moglibyśmy zaprzestać, ale tam, gdzie nie ma śmiechu i nadziei, tam nie ma już człowieka”.

Artykuł ze strony Wysokie Obcasy Extra