Jak Polki przerywały kiedyś ciążę

Kobiety usuwały ciążę, jak się dało. Powszechną metodą było upuszczanie krwi w celu „wywołania menstruacji”. Zazwyczaj robiły to akuszerki lub lekarze

DAWNA POLSKA

W Polsce przed wiekami płodność uważano powszechnie za błogosławieństwo, a Kościół zawsze głosił, że wielodzietność to łaska Boża. Jednak nie wszyscy to zdanie podzielali. Magnaci nie palili się do posiadania gromadki dzieci, bo to oznaczało rozdrobnienie majątku. Jeden dziedzic lub dziedziczka dawali szansę na wielki międzyrodowy mariaż i pomnażanie pieniędzy, władzy oraz splendoru. Dla biednych wielodzietność nigdy nie była łaską.
Kobiety usuwały więc ciążę, jak się dało. Powszechną metodą było upuszczanie krwi w celu „wywołania menstruacji”. Zazwyczaj robiły to akuszerki lub lekarze. Kobiety korzystały z tego, co natura dała i – często z pomocą czarownic i szeptuch nazywanych babkami – zażywały rozmaite zioła. Wytrawne znachorki znały ponad sto gatunków roślin wywołujących poronienie. Najpopularniejszą był wawrzyn, czyli liść laurowy. XIX-wieczny etnograf Oskar Kolberg przywoływał niejaką Hankę Czelczonkę z Kobylina, która w 1616 r. zeznawała, że pomagała kobietom uwalniać się od niechcianych ciąż m.in. limoizą, maruną białą, siemieniem marchwianym oraz czerwoną różą. Na skutek zażycia zbyt dużej ilości środków poronnych zmarła Józefina, druga żona jednego z czołowych targowiczan Szczęsnego Potockiego.
Oprócz naparów stosowano też globulki z ruty zmieszanej z wydzieliną bobra. Ale najbezpieczniejszą i najbardziej luksusową metodą była organizowana cichaczem wizyta w warszawskim Szpitalu Dzieciątka Jezus. XVIII-wieczny historyk ks. Jędrzej Kitowicz pisał: „Zdarza się też i to, acz nieczęsto, że osoby nieznajome przychodzą albo i z daleka przyjeżdżają do tego szpitala; w wielkim sekrecie […] uwolniwszy się od brzemienia, powracają tam, skąd się wzięły, zapłaciwszy szpitalowi sowicie za swoje oczyszczenie”.
W różnych okresach za „spędzenie płodu” karano więzieniem lub – tak samo jak za dzieciobójstwo – śmiercią.

POD ZABORAMI

Prawo było tyleż surowe, co martwe. Na terenie wszystkich zaborów aborcja była ciężkim przestępstwem. Bardzo rzadko uznawano ją za konieczną dla ratowania życia matki. Austriacy skazywali kobietę na pięć lat ciężkiego więzienia i roboty publiczne. Karano również ojca, jeśli udowodniono mu współudział. Na pięcioletnie więzienie skazywano też Polki pod zaborem pruskim. Prusacy ścigali kobietę oraz akuszerkę lub lekarza również za próbę aborcji w wypadku ciąży urojonej, gdyż sama intencja była pogwałceniem prawa do życia.
Rosjanie łagodniej traktowali matkę, skazując ją zaledwie na trzy lata, za to akuszerka lub lekarz dostawali lat nawet sześć. Często pozbawiano ich prawa do wykonywania zawodu.
Prawdziwy rozmach przyszedł w 1818 r., gdy w Kongresówce uchwalono pierwszy na ziemiach polskich kodeks karny. Odtąd kobiecie groziło nawet do dziesięciu lat za kratami. Penalizacja eskalowała aż do drugiej połowy XIX w., kiedy to lekarzy zsyłano na Syberię albo w azjatycką głuszę.
W 1896 r. opinię publiczną elektryzował prowadzony za zamkniętymi drzwiami proces lekarza Zajdowskiego, którego skazano na dożywotnią zsyłkę za Ural. To wydarzenie doprowadziło do wyciągnięcia dotąd wstydliwie przemilczanego tematu na światło dzienne. Od tej pory zaczyna się wielka i burzliwa historia polskich debat o prawie do aborcji.
Gwałtowna tym bardziej, że pod koniec XIX w. do dyskusji włączył się Kościół, który w 1869 r. za aborcję nakładał ekskomunikę.

II RP

Prawo po zaborcach obowiązywało aż do 1932 r., kiedy powstał polski kodeks karny. Zanim go uchwalono, Rzeczpospolitą wstrząsały dyskusje, pikiety i publikacje. W publicznym dyskursie zaczęły się pojawiać argumenty filozoficzne, wskazywano, że dobra intencja ratowania życia kobiety musi przeważać nad złem.
Zmianę myślenia wymusiły rzeczywistość i wiedza o podziemiu aborcyjnym. Olbrzymi obszar nędzy, ludzie stłoczeni po kilkunastu w jednej izbie sprawiały, że kobiety usuwały ciąże pokątnie w dramatycznych warunkach. Panna z dzieckiem nie miała szans na zatrudnienie, więc wpadka kończyła się u babki.
Na ogół używano jodyny aplikowanej do macicy, wywołując poród martwego płodu. Resztki wypłukiwano mydlinami za pomocą strzykawki. Była to metoda wyrafinowana, zważywszy na to, że nierzadko płód spędzano za pomocą szprychy od roweru. Zabiegi często kończyły się śmiercią kobiety.
Ówczesny znany specjalista medycyny sądowej dr Wiktor Grzywo-Dąbrowski szacował, że w samej Warszawie robi się „przypuszczalnie dwadzieścia tysięcy poronień rocznie”. Mimo surowych kar podziemie rosło i rosło. Tadeusz Brzeziński, lekarz i historyk medycyny, podaje, że w 1922 r. dokonano 256 313 aborcji, w 1926 r. – 320 052, w 1937 r. było ich już 513 237.
Restrykcje sprawiły, że matki, którym nie udało się usunąć ciąży, masowo porzucały dzieci. Najlepsze, co mogło spotkać takiego dzieciaka, to przytułek, gdzie można było liczyć na posiłek i nieprzeciekający dach nad głową. Jednak wiele maluchów, jeśli jakimś cudem przeżyły, koczowało samopas na osiedlach dla bezdomnych. Na warszawskim Żoliborzu w 52 barakach oraz w ziemiankach mieszkały 4 tysiące ludzi. Na Annopolu podobne osiedle miało 11 tysięcy mieszkańców.
W 1923 r. w ciążę zachodzi literatka Irena Krzywicka. Ona i jej mąż klepią biedę, nie stać ich nawet na mieszkanie razem. Irena żyje w małym pokoju przy matce, Jerzy z rodzicami, którym oddaje skromną pensję. Krzywicka usuwa ciążę, o czym napisze dopiero przed śmiercią. Ale rozmawia o tym z Tadeuszem Boyem-Żeleńskim.
Wpływowy literat, z zawodu lekarz, nie może pojąć, dlaczego kobiety nie wszczynają rabanu w swojej sprawie, i gdy prawnicy debatują nad kształtem kodeksu karnego, pisze felietony zebrane potem w tom „Piekło kobiet”. Podziemie aborcyjne Boy-Żeleński nazywa „największą zbrodnią prawa karnego”, restrykcyjne prawo obwinia o „samobójstwa, dzieciobójstwa i inne klęski”. Wytyka państwu, że dba o płody, a nie troszczy się o dzieci już urodzone.
Linia podziału biegła między lekarzami a prawnikami. Pierwsi chcieli utrzymać status quo, drudzy wskazywali, że restrykcyjne zapisy zawsze będą martwe. Dzięki głosom kilku przekonujących jurystów, którzy chcieli całkowitego zniesienia zakazu aborcji, komisja kodeksowa zapisała możliwość terminacji ciąży w trzech przypadkach: zagrożenia zdrowia lub życia ciężarnej, ciąży będącej następstwem przestępstwa i wobec niemożności wychowania dziecka przez matkę ze względu na jej sytuację społeczną.
Ostatni zapis wykreślono, co kładzie się na karb wpływu encykliki Piusa XI „Casti connubii” („Czystego małżeństwa”).
Mimo to Polska miała jedno z najbardziej liberalnych praw na świecie. Łyżka dziegciu: nowe zapisy wciąż dyskryminowały biedne kobiety. Bogate mogły zdobyć zaświadczenie o zagrożeniu życia i terminować ciążę „legalnie”.

OKUPACJA

Aborcja była dostępna „na życzenie”, co dziś z lubością wykorzystują tzw. obrońcy życia, wskazując, że środowiska pro-choice są równe Hitlerowi. Najwidoczniej nie wiedzą, że Hitler aborcji Niemkom całkowicie zakazał (wyjątkiem były kobiety upośledzone), bo uszczuplała zasoby ludzkie Rzeszy. W krajach okupowanych chodziło mu o efekt dokładnie odwrotny: zmniejszenie populacji podludzi.
PRL
To czasy, gdy przepisy są najbardziej liberalne. W 1950 r. ustawa o zawodzie lekarza nakazuje, żeby przerwanie ciąży poprzedziło orzeczenie komisji lekarskiej, czy zdrowie kobiety jest zagrożone. W przypadku podejrzenia, że ciąża jest wynikiem gwałtu, kazirodztwa lub współżycia z dziewczynką poniżej 15. roku życia, oświadczenie musiał wydać prokurator.
Sześć lat później nowa ustawa wprowadza aborcję w trzech przypadkach: gdy przemawiają za nią wskazania medyczne dotyczące zdrowia kobiety albo płodu, wobec podejrzenia, że ciąża jest następstwem przestępstwa, oraz z powodu trudnych warunków życiowych. Te ostatnie trzeba było wykazać, dokumentując dochody, ale szybko formalność zniesiono i wystarczyło ustne oświadczenie. W praktyce aborcja była całkowicie dozwolona.
Liberalizm Polski Ludowej w dużej mierze wynikał z makabrycznych doświadczeń II RP. Obawiano się, że powrót podziemia doprowadzi do masowych zgonów kobiet, a te, które przeżyją, mogą w efekcie skutków ubocznych nigdy już nie mieć dzieci. Wszystko razem miałoby wpływ na demografię.
Jednocześnie powstały poradnie świadomego macierzyństwa, kampanie na rzecz planowania rodziny prowadziło Towarzystwo Świadomego Macierzyństwa, które krzewiło wiedzę o nowych metodach antykoncepcji.
Środowiska katolickie próbowały wprowadzić do dyskursu możliwość zaostrzenia prawa. W 1977 r. Polski Komitet Obrony Życia, Rodziny i Narodu zebrał 12 tysięcy podpisów pod wnioskiem o uchylenie ustawy. Sprawa oczywiście nie miała szansy przejść, ale pomysłodawcy byli zadowoleni, bo – jak mówili – chodziło o zainteresowanie jak najszerszych kręgów społecznych.
Na wiosnę 1987 r. szczeciński Klub Inteligencji Katolickiej złożył w Sejmie wniosek o zmianę przepisów. Rok później powstała komisja w tej sprawie, a w lutym 1989 r. na Wiejskiej znalazł się projekt ustawy o ochronie prawnej dziecka poczętego przygotowany przez ekspertów Komisji Episkopatu Polski. I tak w sposób całkowicie jawny na scenę wkroczył Kościół, a na ulicę wyszli ludzie.

WCZORAJ

Jak wspomina dziennikarz Andrzej Morozowski, zwolennicy wyboru krzyczeli na ulicach: „Kler do kruchty zamiast zajmować się tyłkami kobiet!”, a przeciwnicy nazywali ich „eichmanowsko-mengelosko-stalinowskimi reliktami systemu komunistycznego”. Podczas obradowania komisji sejmowej padały propozycje różnych rozwiązań, m.in. zapisu, by karać mężczyzn porzucających ciężarne partnerki. Posłanka ZChN twierdziła, że z abortowanych płodów robi się kremy do twarzy, zwolennicy prawa do aborcji domagali się referendum (zebrali 1,7 mln podpisów!), na co Kościół odpowiadał, że nad zabijaniem dzieci głosować nie wypada. Sondaże wskazywały stosunkowo niskie poparcie dla zaostrzenia przepisów – około 33 proc.
Pośród takiego wrzenia w 1993 r. uchwalono obecną ustawę, która dopuszcza aborcję, gdy ciąża stanowi zagrożenie dla zdrowia lub życia kobiety, gdy badania prenatalne lub inne przesłanki każą z dużym prawdopodobieństwem podejrzewać ciężkie i nieodwracalne upośledzenie płodu lub chorobę zagrażającą jego życiu oraz w przypadku, gdy ciąża jest wynikiem przestępstwa (do 12. tygodnia od poczęcia).
W 1994 r. próbowano przepisy zliberalizować, ale pomysł zawetował prezydent Lech Wałęsa. Dwa lata później socjaldemokraci dopuścili przerywanie ciąży z powodu ciężkich warunków życiowych – o ile kobieta skonsultowała się z lekarzem i po trzech dniach od rozmowy podtrzymała wolę usunięcia ciąży. W 1997 r. Trybunał Konstytucyjny orzekł jednak, że przepis jest niezgodny z zapisami konstytucji.


Tekst Natalia Waloch – korzystałam m.in. z artykułów Kamila Janickiego, Agnieszki Bukowczan-Rzeszut oraz Andrzeja Mrozowskiego

Tekst oryginalny dostępny TU