Spowiedź żony terrorysty

„Mówił, kiedy i co mam mówić, jak się poruszać. Zakazał śmiania się na głos, robienia min. Kiedy wychodziłam, miałam spuszczać wzrok”.

Nagle pojawił się ktoś, kto powiedział: „Patrz, tutaj jest prawda”, więc to przyjęłam z wdzięcznością. Tego samego dnia zostałam muzułmanką. Z ANNĄ SUNDBERG, autorką książki „Żona terrorysty. Szesnaście lat życia wśród dżihadystów”, rozmawia AGNIESZKA JUCEWICZ.

To miała być spowiedź?
– Ta decyzja dojrzewała we mnie kilka lat, właściwie od kiedy porzuciłam islam w 2010 roku i wróciłam do dawnego, świeckiego życia. Do momentu wydania książki żyły we mnie dwie Anny – ta, którą jestem dzisiaj, bezwyznaniowa działaczka związku nauczycielskiego, i ta, którą byłam – radykalna muzułmanka. Z tym że ta druga się ukrywała. Nie wiedziałam, jak dać jej dojść do głosu.
A chciała pani?
– Chciałam, żeby ludzie znali całą prawdę. Ale bałam się, że jak ją odkryję, to mnie odrzucą, więc lawirowałam. Kiedy ktoś pytał, dlaczego moje dzieci mają arabskie imiona, tłumaczyłam, że mąż był arabskim biznesmenem. Kiedy chciał wiedzieć, gdzie mieszkałam wcześniej, odpowiadałam, że dużo podróżowałam z mężem w interesach – do Berlina, Gruzji.
Nie wspominając, że w Gruzji pani mąż szkolił się w obozie dla bojowników, a w Berlinie brał udział w przygotowaniach do zamachu.
– Nie, no skąd! Kilka razy, gdy chciałam się do kogoś zbliżyć, próbowałam opowiedzieć trochę więcej – że przeszłam na islam, że trafiłam do środowiska, które okazało się sektą wyznającą brutalną ideologię i że długo tkwiłam w iluzji, że oto znalazłam prawdę. Najczęściej spotykałam się z przerażeniem albo potępieniem. Bardzo mnie to przygnębiało.
Bo ta prawda przeraża – wierzyła pani w dżihad, była żoną terrorysty…
– Prawda jest też taka, że zrozumiałam swój błąd, bardzo tego żałuję, zmieniłam się. Pragnęłam, żeby ludzie to zobaczyli – że można zejść na złą drogę i można z niej zawrócić. Chciałoby się zobaczyć w cudzych oczach odrobinę zrozumienia, współczucia…
„Musisz ponieść odpowiedzialność za swoje wybory” – to też słyszałam. Są ludzie, którzy nigdy mi nie wybaczą. Im zawsze będę się kojarzyć z zamachami, z bestialstwem, z tym wszystkim, co robi dziś ISIS (tzw. Państwo Islamskie). Mają do tego prawo, ale to boli. Na szczęście są też inni, którzy, choć uważają, że to straszne, chcą wiedzieć, jak się tam znalazłam, jak doszło do tego, że zaczęłam wyznawać te wartości.
Wstyd pani?
– Bardzo. Żałuję wszystkiego… poza swoimi dziećmi.
Płacze pani…
– …bo myślę, na co je naraziłam, przez co przeszły. Ta książka jest też dla nich. Chciałabym, żeby były dumne, że udało mi się w końcu z tego wyrwać, w dużej mierze dzięki nim. W którymś momencie dotarło do mnie, na jaki los je skazuję – radykalizm, brak sensownej edukacji, kolejny kraj, w którym za chwilę bomba może spaść nam na głowę.
Ta książka jest też dla kobiet, które nadal w tym tkwią. Tych, które mają wątpliwości, ale nie wiedzą, skąd wziąć siłę, żeby odejść. Zależy mi na nich. Mężczyzn mam gdzieś.
Kiedy to wszystko się zaczęło, w 1994 roku, miała pani 23 lata i była studentką religioznawstwa na Uniwersytecie w Lund. Jaka pani była?
– Bardzo pogubiona. Miałam, jak to się mówi, kruche „ja”. Byłam naiwna, łatwo było mną manipulować. Desperacko szukałam jakichś ram – żeby ktoś mi powiedział, co jest ważne, dokąd mam iść.
Skąd ten brak „ram”?
– Moje wychowanie było, jakby to powiedzieć… luźne. Mieszkałam w zamożnej rodzinie, w dobrej dzielnicy, w Halmstad. Niczego mi nie brakowało, ale w domu nie było żadnych zasad, wartości. Wszystko było w pewnym sensie OK. Powierzchowne.
Miała pani dobrą więź z rodzicami?
– Wchodzimy w jakieś psychologiczne dywagacje i nie wiem, czy potrafię odpowiedzieć na takie pytanie.
Proszę spróbować.
– Nie czułam się kochana. A jakbym miała sprecyzować – nie miałam poczucia, że ktoś w tej rodzinie jest mną szczerze zainteresowany.
Nikt mnie nie pytał: 'Anno, a co ty myślisz na ten temat?’, 'Co czujesz?’, 'Ciekawe jest to, co mówisz, może opowiesz coś więcej?’. Nigdy.
Narastało we mnie przekonanie, że w życiu chodzi o coś więcej niż o to, żeby kupić sobie ładny dom i samochód, a na końcu umrzeć. Brakowało mi sensu, mistyki, ducha. Czułam się z tym bardzo samotna. Będąc nastolatką, zaczęłam zgłębiać wiedzę na temat religii świata. Wybór kierunku na studiach był więc naturalną konsekwencją tych zainteresowań. Fascynowało mnie, że może istnieć coś większego od nas, że są ludzie, którzy wierzą, że ktoś nad nimi czuwa, kocha ich. Chociaż wówczas nie byłam osobą wierzącą.
Przed rozpoczęciem studiów pracowała pani w Szwajcarii jako au pair. Spotkało tam panią straszne doświadczenie.
– Jechałam do miasta spotkać się z chłopakiem. Podjechał mężczyzna, zaproponował, że mnie podwiezie, wywiózł do lasu i zgwałcił. Zgłosiłam sprawę policji, złapano go i skazano.
Nie sądzi pani, że to zdarzenie miało wpływ na pani decyzję o konwersji dwa lata później?
– Trudno powiedzieć. Kiedy poinformowałam matkę, że przechodzę na islam, powiedziała: „Nie jesteś wściekła na nich wszystkich za to, co ten mężczyzna ci zrobił?”. Gwałciciel pochodził z Maroka. Byłam oburzona pytaniem matki. Dlaczego miałam winić całą grupę etniczną za to, co zrobił jeden, nieszczęśliwy, pokręcony człowiek?
Jak dziś pani myśli o tym pytaniu?
– Nadal uważam, że jest niedorzeczne. Ale może matka tak chciała mi okazać troskę.
Kiedy zapytałam, czy ten gwałt mógł mieć wpływ na pani późniejsze decyzje, myślałam raczej o tym, że mogła się pani czuć „brudna”. Ofiary czasem mówią, że czują się winne, w czym niejednokrotnie umacnia je opinia publiczna: „Mogłaś nie wsiadać do tego samochodu”. Pomyślałam, że może chciała pani znaleźć coś, dzięki czemu znów poczuje się czysta, niewinna.
– Być może tak było. Kiedy ma się niskie poczucie własnej wartości, tak jak ja wtedy, ciągle szuka się jego potwierdzenia na zewnątrz.
Religia albo ideologia, też polityczna, mogą idealnie się w taką potrzebę wpasować. W pakiecie dostaje się jeszcze wspólnotę, poczucie przynależności, swoje 'miejsce na ziemi’.
Nie wiem dokładnie, co ten gwałt dla mnie znaczył, ale wtedy wszystko zdawało się mówić mi, że jestem nikim.
Co na przykład?
– Relacje z mężczyznami to była seria porażek. Przyjaciele przychodzili i odchodzili. Po dwóch latach religioznawstwa chciałam kontynuować naukę na psychologii, ale miałam za słabe oceny. Dryfowałam.
W szkole średniej zaczęłam popalać haszysz, a na studiach robiłam to już regularnie. Wpadałam w stany psychotyczne, miałam ataki paniki i rzadziej – okresy manii. Wtedy czułam, że mogę góry przenosić. W takim momencie, latem 1994 roku, spotkałam pierwszego męża – Walida.
Ta euforia była spowodowana czymś jeszcze?
– Wystawiliśmy z przyjaciółmi przedstawienie, odniosło sukces. Wreszcie coś mi się udało. Przygotowałam się też do roli w innym przedstawieniu o Holocauście, gdzie grałam Żydówkę. Byłam tak podekscytowana, że reżyser kazał mi się uspokoić. Któregoś popołudnia w parku poznałam Walida. Starszy ode mnie, Algierczyk. Zaczęliśmy rozmawiać. Myślę, że widział we mnie kogoś kompletnie otwartego. Z kim można zrobić, co się chce.
Młoda muzułmanka Fot. Dave Thompson
Od razu zeszliście na temat Boga?
– Ja mówiłam o ludziach, o miłości. On przeszedł do mistyki, duchowości, zagadki egzystencji. Byłam zafascynowana. Powiedziałam: „Czuję coś niespotykanego, niezwykle silnego. Co to jest?”. On na to: „To Bóg!”. Poczułam, jakby ktoś wreszcie nacisnął we mnie odpowiedni guzik: „Ależ oczywiście!”.
Co pani dziś o tym myśli? To był Bóg?
– Myślę, że to był efekt mojego trybu życia: narkotyków, środowiska, braku celu.
Wreszcie dostała pani swoje ramy.
– Dostałam wszystko, czego potrzebowałam. Kiedy pojawił się Walid, dostałam Boga, a z nim – islam. Z islamem zaś wyraźne wytyczne, jaka jest moja rola w społeczeństwie, w małżeństwie. Wszystko było uregulowane – jak mam się modlić, co i kiedy mówić, jak się ubierać, jak zachowywać.
W świeckim społeczeństwie, przynajmniej teoretycznie, mogła pani być, kim chciała.
– Miałam wybór, środki i nie umiałam się na nic zdecydować, rozumie pani?
Szukała pani „prawdy”. Islam ją pani dał?
– Dał mi iluzję, że ją znalazłam. Jak się rozglądałam wokół, widziałam, że ludzie traktują się okropnie. Oszukują, zdradzają, gadają bzdury, gonią za pieniądzem. Pragnęłam czegoś autentycznego. Szukałam tego w filozofii, w religioznawstwie, w teatrze, ale nie znalazłam, aż nagle pojawił się ktoś, kto powiedział: „Patrz, tutaj to jest”, więc to przyjęłam z wdzięcznością. Tego samego dnia zostałam muzułmanką.
Dwa tygodnie po tym spotykaniu, w kancelarii pewnego imama, w ciągu kilku minut została pani żoną praktycznie obcego człowieka. Rodzice, przyjaciele nie próbowali pani odwieść?
– Większość była przerażona, zbulwersowana. Martwili się o moje zdrowie psychiczne, ale kiedy ze mną rozmawiali, mówiłam z sensem i byłam pewna decyzji. Nie interweniowali. Rodziców uprzedziłam ostro, że jeżeli będą krytykować mój sposób życia i moją wiarę, zerwę z nimi kontakt.
Jak pani o tym myśli dzisiaj?
– Że nie powinni mi byli na to pozwolić.
Miała pani 23 lata. Nikt nie mógł pani zabronić.
– Ale powinni byli próbować, nie odpuszczać. Wrócić do mnie jeszcze raz i jeszcze raz. Nie zrobili tego, mimo że tuż po spotkaniu z Walidem wylądowałam w szpitalu psychiatrycznym. Wróciłam do mojego mieszkania studenckiego, zdjęłam spodnie, bo przecież szanująca się muzułmanka nie nosi spodni, założyłam długą spódnicę, zawiązałam na głowie coś, co z grubsza przypominało chustę, i zaczęłam pouczać współlokatorów, że niczego nie rozumieją, że znam prawdę itd. Dwójka najbardziej zaniepokojonych zawiozła mnie do szpitala. To było koszmarne miejsce, więc szybko doprowadziłam się do pionu. Po dwóch dniach przebrałam się w zwykłe ciuchy, powiedziałam, że czuję się dobrze, i poprosiłam o wypis.
Diagnoza?
– „Prawdopodobna psychoza narkotykowa”. Ale po tym wydarzeniu jeszcze przez rok czułam się psychicznie źle. Czułam się momentami zdezorientowana, zdarzało mi się słyszeć głosy, wydawało mi się, że wiem, co myślą inni…
Rozmawiała pani o tym z mężem?
– Tak. Próbował mi pomóc, jak umiał. Sprowadził do nas przyjaciela, który „uzdrawia” ludzi za pomocą muzułmańskich egzorcyzmów – ruqia. Byliśmy też u psychiatry – muzułmanina – który przepisał mi leki, ale nie pamiętam nawet, czy je brałam. Powoli zaczęłam dochodzić do siebie, w tym czasie mąż mnie wychowywał.
Jak?
– Mówił, kiedy i co mam mówić, jak się poruszać. Zakazał śmiania się na głos, robienia min. Kiedy wychodziłam, miałam spuszczać wzrok. Nie rozmawiać z innym mężczyznami.
Podobało się to pani?
– Nie, ale uważałam, że jeśli chcę zostać pobożną muzułmanką, muszę być mu posłuszna. Zresztą sama siebie bez przerwy strofowałam. Powtarzałam: „Jesteś złą, grzeszną osobą. Musisz skończyć z tymi teatralnymi gestami, przestać gadać głupoty”.
Tuż po zaślubinach Walid pociął i wyrzucił pani ubrania i zdjęcia na pani oczach. To miało być symboliczne zerwanie z „grzeszną” przeszłością. Co pani wtedy poczuła?
– Bardzo mnie to zraniło, ale przekonywałam siebie, że on to robi z miłości, żeby pokazać mi, co jest ważne.
Kiedy po roku psychicznych zawirowań zaczęłam lądować na ziemi, byłam już pobożną muzułmanką. Zdobyłam też nowe przyjaciółki, głównie Szwedki konwertytki, jak ja. Nawzajem pilnowałyśmy się w byciu dobrymi muzułmankami, ale też bardzo wspierałyśmy.
Ta kobieca wspólnota to było coś najlepszego, co mnie spotkało. Odwiedzałyśmy się, wyręczałyśmy w opiece nad dzieci, pomagałyśmy w gotowaniu, zakupach, obchodziłyśmy wspólnie święta, nocowałyśmy u siebie.
Na czym polegało „pilnowanie się w byciu dobrymi muzułmankami”?
– Modliłyśmy się, robiłyśmy sobie wykłady na temat islamu, dyskutowałyśmy, zwracałyśmy uwagę, jeśli coś w zachowaniu którejś nie było zgodne z naszą wiarą. My, konwertytki, chciałyśmy być najbardziej wzorowe ze wzorowych muzułmanek. W 1997 roku założyłyśmy nikab, zasłonę na twarz.
Kiedy zorientowała się pani, że trafiła do radykalnej wspólnoty salafitów?
– Wie pani, chyba aż dziesięć lat zajęło mi zrozumienie, jak bardzo jesteśmy radykalni i że salafizm jest jedną z bardzo wielu interpretacji islamu na świecie, wcale nie lepszą od innych. Przez te dziesięć lat wierzyłam, że to jedyna słuszna interpretacja.
Na czym ona polega?
– W dużym skrócie: salafici chcą powrotu do pierwotnych źródeł wiary. Takiej, jaka była wyznawana za proroka Mahometa w VII wieku. Twierdzą, że wszystko, co przyszło do islamu później, to herezja. Część salafitów za najważniejszy obowiązek uważa dżihad, świętą wojnę. My też w to wierzyliśmy.
Co się stało z pani „kruchym ja”?
– Wzmocniło się. Nowa rola dała mi poczucie pewności siebie, ugruntowania. Dopiero w niej poczułam się coś warta. Dzięki temu, myślę, mogłam być dobrą matką. Łagodną, cierpliwą, opanowaną. Walidowi urodziłam dwójkę dzieci.
Nie buntowała się pani przeciwko roli kobiety?
– Święcie wierzyłam, że położenie kobiety jest złe tylko wtedy, jeśli wybierze niewłaściwego mężczyznę. Z koleżankami wbijałyśmy do głowy kobietom, które chciały przejść na islam: „Najważniejsze, żebyście wybrały odpowiedniego faceta!”. W naszym środowisku kobieta była kompletnie zdana na mężczyznę. Jeśli któraś trafiłaby na przemocowego męża, bardzo trudno byłoby jej sięgnąć po pomoc. Ten wybór był kluczowy.
Wszystko dało się wytłumaczyć?
– Zawsze wszelkie wątpliwości rozwiązywałam na korzyść islamu. Podobnie jest z każdą ideologią. Dopóki jest się w niej zanurzonym, tak się nagina rzeczywistość, żeby ideologia zawsze się obroniła.
Kim były pozostałe konwertytki?
– Te najbliższe mi też miały poczucie, że szwedzkie, syte społeczeństwo jest puste. Politycznie byłyśmy zdania, że mniejszości zawsze są ciemiężone przez większość i bardzo nam się nie podobało, że Amerykanie prześladują muzułmanów – należało to ukrócić. Były wśród nas też kobiety bardzo nieśmiałe, z podstawowym wykształceniem. Spotykały muzułmanina, wychodziły za mąż i przechodziły na islam, jakby przypadkiem. My z przyjaciółkami byłyśmy przekonane, że to nasz świadomy wybór, i próbowałyśmy zradykalizować każdą nowo poznaną kobietę. Namawiałyśmy ludzi, żeby wyjechali do porządnego, muzułmańskiego kraju – Palestyny, Czeczenii, głównie do Afganistanu. Kilka znajomych rodzin to zrobiło. Ja też chciałam, ale po drodze wydarzyły się różne rzeczy.
Pani mąż zdecydował się wziąć sobie drugą żonę, również konwertytkę. Jak pani to przyjęła?
– Przekonałam siebie, jak zawsze, że to, co robi, jest właściwe, choć w naszym środowisku nie było to konwencjonalne. I dlatego czułam się trochę lepsza od swoich przyjaciółek. „Cool”.
„Cool”?
– Czułam się jak nastolatka, która maluje się najmocniej ze wszystkich dziewczyn w paczce. Zadzierałam nosa, ale w głębi duszy byłam potwornie zazdrosna, choć starałam się to ukryć, bo zazdrość to niegodne uczucie.
Także złość, radość, smutek.
– Wszystko, co wykracza poza stan neutralny. U salafitów emocje należy trzymać na wodzy. W związku z tym czułam się tak, jakbym wszystkie uczucia cedziła przez sito. Bez przerwy się monitorowałam. Mówiłam sobie na przykład: „Nie bój się. Nie możesz się bać, bo Bóg tak zdecydował”. „Nie wściekaj się, nie smuć, nie martw, bo taka jest wola Boga”. Zamiast wyrażać emocje, wypowiadałam formułki. Kiedy doświadczyłam czegoś radosnego, mówiłam: „Mashallah! Wola Boga!”, zamiast się cieszyć.
Dzisiaj potrafię się bardzo cieszyć i bardzo smucić. Cudownie było odzyskać tę wolność, ale jest ona ryzykowna, więc uczę się „zarządzać” emocjami, ale już inaczej niż przez tłumienie ich.
Po pięciu latach rozwiodła się pani.
– Pojęłam, że Walid nie jest dobrym człowiekiem, a przede wszystkim nie jest dobrym muzułmaninem. Nie chciał się modlić, często kłamał, palił, pił, nie studiował Koranu.
Nawet kradł.
– Dorabiał do tego teorię, że robi to w imię Boga, bo Abu Katada – imam z Londynu – wydał fatwę, zgodnie z którą w kraju wroga (za jaki uważaliśmy Szwecję) muzułmanin może kraść. Też w to wierzyłam. Oszukiwałam sama siebie. W ten sposób chroniłam się przed dysonansem poznawczym.
Fakt, że wszyscy wiedzieli, jaki Walid jest, i że byłam szanowana w naszej wspólnocie, pomógł mi w rozwodzie. Sama o niego wystąpiłam. Walid otrzymał ode mnie mnóstwo szans, ale nie skorzystał z nich.
W 2000 roku wyszła pani ponownie za mąż.
– Poleciły mi go znajome, którym ufałam. Ich mężowie poznali go w Afganistanie. Pierwszą rzeczą, jaką o nim usłyszałam, było to, że jest „Mashallah”, czyli najlepszy z najlepszych. Kogoś takiego właśnie szukałam.
Co to właściwie znaczyło?
– Że jest mudżahedinem. Wojownikiem, który czci Boga również czynem. Uważałam wówczas, że mudżahedini są najbardziej szlachetnymi ludźmi na świecie, bo walczą o to, żeby uczynić ziemię miejscem Boga, w którym muzułmanie będą mogli wreszcie swobodnie praktykować szariat, boskie prawo. Tego pragnęłam. Tego wszyscy pragnęliśmy.
Jak tłumaczyła pani sobie to, że mudżahedini zabijają ludzi?
– Widziałam ich walkę wyłącznie jako samoobronę, nie atak. Wierzyłam, że bronią swojej wiary, społeczności, ziemi. Nie widziałam żadnych rzezi, tortur, trupów. Wypierałam takie informacje. Nie dopuszczałam do siebie myśli, że jest to tylko brutalna chłopięca zabawa.
Wiedziała pani, że przyszły mąż szkolił się w obozach w Afganistanie?
– Wiedziałam, że jest Algierczykiem i że przebywa w Europie nielegalnie. O więcej nie pytałam. „Mashallah” – to była wystarczająca rekomendacja.
Said Arif był byłym żołnierzem powiązanym z Al-Kaidą. Po ślubie zamieszkaliście w Berlinie. Nie pytała go pani o nic? Czym się zajmuje?
– Chroniłam swój umysł przed wątpliwościami. Nie wściubiałam nosa w jego sprawy, bo wypytywanie oznaczałoby brak zaufania, a ja mu ufałam, szanowałam go i wierzyłam, że wie, co robi. Był bardzo dyskretny. Nie mówił mi o wielu rzeczach dlatego, żeby mnie chronić. I zakazał mi rozmawiania z kimkolwiek o tym, co wiem.
Co pani wiedziała?
– Docierały do mnie strzępki informacji. Wiedziałam na przykład, że razem z „braćmi” wynajmuje samochody na fałszywe dokumenty, a następnie sprzedaje je do Algierii. Częściowo z tych pieniędzy żyliśmy. Przez nasz dom przewijało się sporo młodych, elegancko ubranych mężczyzn, którzy zamykali się na całe godziny z moim mężem w pokoju i dyskutowali. O czym? Nie wiedziałam, nie miałam wstępu do ich świata. Wiedziałam też, że fałszuje dokumenty.
Wiedziała pani, że należy do tzw. grupy frankfurckiej i bierze udział w planowaniu zamachu w Strasburgu, w którym miało zginąć wielu cywilów? Zamach na szczęście został udaremniony.
– Powiedział mi kiedyś tylko: „Zobaczysz, niedługo wydarzy się coś wielkiego”. Dopiero później zrozumiałam, co miał na myśli.
Nie bała się pani?
– Któregoś dnia przyniósł do domu torbę pełną broni. Wtedy się przestraszyłam. Zobaczył to na mojej twarzy i był zawiedziony, bo nie chciałam wziąć do ręki pistoletu, „przymierzyć” go.
Mieszkaliście z dwójką dzieci z pani pierwszego małżeństwa. Nie bała się pani o ich życie?
– W Berlinie czułam się w ogóle mało bezpiecznie, nawet nie wiedziałam, gdzie dokładnie mieszkamy. Wychodziłam tylko z mężem, i to sporadycznie. Kiedy wychodził, bałam się, co będzie, jeśli nie wróci, jak się stamtąd wydostaniemy, w jaki autobus mamy wsiąść.
Ale gdy tylko zaczynałam odczuwać lęk, powierzałam się opiece Boga. Martwienie się wynikało przecież z podszeptów Szatana.
Dzieci czuły się bezpiecznie?
– Myślę, że nie zdawały sobie sprawy z zagrożenia. Byłam bez przerwy z nimi, bawiliśmy się. Mój najstarszy syn, dziś ma 21 lat, a wtedy miał cztery, wspomina ten czas dobrze.
W 2001 roku przenieśliśmy się do Gruzji, do wioski w górach, przy granicy z Czeczenią, gdzie był obóz szkoleniowy dla mudżahedinów. W ciągu dnia Said znikał w obozie, ja zajmowałam się dziećmi. Było trochę jak na koloniach. Warunki surowe, ale pogoda piękna, ludzie życzliwi. Zaprzyjaźniłam się z sąsiadkami. Byliśmy tam pięć miesięcy.
11 września 2001 byliście właśnie tam. Jak pani zareagowała na zamach na World Trade Center?
– Nie mieliśmy telewizji, ale Said ze szczegółami opowiedział mi, co się stało. Najpierw byłam zafascynowana. Potem przerażona. Bałam się odwetu na muzułmanach, myślałam o moich „siostrach” w Afganistanie. Wolałam się skupić na codzienności.
Pod koniec października – byłam w dziewiątym miesiącu ciąży – postanowiłam wrócić na jakiś czas z dziećmi do Szwecji, żeby tam urodzić córkę. Mąż został.
Kochała go pani?
– Kochałam go tak, jak kocha się przywódcę. Kogoś, kogo się bardzo szanuje. Ale nie miałam „motyli w brzuchu”, to nie była namiętność. Imponował mi, ale nie byłam w nim zakochana. Już nigdy później nie zdarzyło mi się tak czuć.
Bała się go pani?
– Nigdy. W głębi duszy to był dobry człowiek – opanowany, cierpliwy, z klasą.
Chciał zabijać ludzi.
– Już pani tłumaczyłam, jak wówczas o tym myślałam.
Mąż został w Gruzji, pani była w Szwecji z trójką dzieci. Z wyjątkiem, gdy niespodziewanie przyjechał zobaczyć czteromiesięczną córkę, nie widzieliście się 1,5 roku. Jak pani znosiła rozłąkę?
– Rozmawialiśmy sporadycznie przez telefon. Czułam się samotna, ale podtrzymywała mnie wiara. Zaangażowałam się w dawę – „zapraszanie” do islamu. Robiłam to w internecie, pod przydomkiem Siostra Online. Wiosną 2003 mąż zdecydował, że zamieszkamy w Syrii. Domyślałam się, że będzie chciał się zaangażować w walkę w sąsiednim Iraku.
Chciała pani tam jechać?
– Nie bardzo. Słyszałam, że to państwo policyjne, że nie można nikomu ufać. W Szwecji poznałam kilku Syryjczyków i nie podobali mi się. Wydawali się zbyt świeccy. Ale skupiłam się na tym, że znów będziemy razem, że dzieci nauczą się arabskiego. Pierwsze wrażenie po wylądowaniu w Damaszku było bardzo nieprzyjemne: pustynia, zero roślin, wszędzie wielkie, przytłaczające budynki. Miałam złe przeczucia.
Cztery miesiące później pani mąż wyszedł z domu i już nie wrócił.
– Nie było go wiele godzin. Usłyszałam walenie do drzwi i męskie głosy. Od razu się domyśliłam, że go aresztowali. Za drzwiami stała syryjska służba bezpieczeństwa. Kolejne dwa miesiące spędziłam z dziećmi w areszcie domowym.
Nie mogła pani skontaktować się z ambasadą, z rodziną?
– Zabrali mi telefon, komputer.
Starszy syn chodził do szkoły koranicznej i on jeden mógł opuszczać mieszkanie. Któregoś dnia nie wrócił o ustalonej godzinie, policjanci zapakowali mnie więc z młodszymi dziećmi do taksówki i pojechaliśmy po niego.
Kiedy policjant poszedł po mojego syna, taksówkarz nagle się odwrócił i bardzo spokojnie poprosił mnie o nazwisko i PESEL. Obiecał, że zawiadomi ambasadę szwedzką. Niestety, okazało się potem, że zrobił błąd, zapisując dane.
Raz samodzielnie udało mi się wyślizgnąć z mieszkania. W sklepie z telefonami ubłagałam sprzedawcę, żeby dał mi zadzwonić do ojca, który powiadomił o mojej sytuacji MSZ i ambasadę. Kiedy nas zlokalizowali, służba bezpieczeństwa nie pozwoliła im się ze mną skontaktować, a następnie przeniesiono nas do jeszcze lepiej strzeżonego mieszkania i ambasada znów straciła trop.
Nagle, po dwóch miesiącach, syryjskie władze stwierdziły, że nie jest im już pani potrzebna.
– Niczego mi oczywiście nie wyjaśniono, po prostu przekazano nas służbom granicznym. Na tydzień wsadzono nas do więzienia w Damaszku. To była czysta biurokracja. Tydzień trwały pewnie pertraktacje z ambasadą.
Podczas aresztu domowego odkryła pani, że jest w kolejnej ciąży, pod opieką miała trójkę dzieci, z których najstarsze miało siedem lat.
– Byłam zdesperowana, ale skupiona. Skoncentrowałam się na tym, żeby w tej nienormalnej rzeczywistości zapewnić im względnie normalne warunki. Pomagała życzliwość innych więźniarek – część siedziała za zabicie mężów, inne uciekły od przemocy domowej. Niektóre tkwiły tam z dziećmi od lat.
I miałam swoje modlitwy, swój Koran, swoje mdłości. To były pierwsze miesiące ciąży, a w Damaszku panowały potworne upały.
Jak dzieci zniosły pobyt w więzieniu?
– Kiedy się zorientowały, gdzie jesteśmy, bardzo płakały, ale szybko się przystosowały, jak to dzieci. Mówiłam im, że niebawem pojedziemy do dziadków, choć niczego nie byłam pewna. Najstarszy pamięta najwięcej. Ze wszystkich tych miejsc: Berlina, Gruzji, Damaszku. Nie ma traumatycznych wspomnień, ale cieszy się, że wyszedł z tego cało. I że dziś nasze życie wygląda zupełnie inaczej.
Te doświadczenia odcisnęły na nim piętno?
– Na pewno, ale nie potrafię powiedzieć, w jaki sposób. Ma filozoficzny stosunek do życia. Powtarza, że ludzie powinni być wdzięczni za to, co mają, że nie cenią na przykład tego, że są bezpieczni. Płaczę, bo… za każdym razem, jak o tym wspominam, jest mi tak strasznie przykro. Wciąż nie rozumiem, jak to się mogło stać. Ale staram się. Naprawdę się staram.
Pod koniec 2003 roku wróciliście do Szwecji. Nie miała pani dosyć?
– Wtedy jeszcze nie. Przez pierwsze kilka miesięcy starałam się zapewnić dzieciom maksymalne poczucie bezpieczeństwa. Zamieszkaliśmy niedaleko moich rodziców, najstarszy syn poszedł do zwykłej szkoły. Wieczorami udzielałam się dalej, jako Siostra Online. Ale po powrocie z Syrii znalazłam się pod stałą obserwacją policji.
Rozmawiała pani z rodzicami?
– Nie o wszystkim. Powiedziałam, że Saida aresztowano, bo miał „zły paszport”. Tak powtarzali mi syryjscy policjanci: „Zły paszport”. Rodzice nie zadawali więcej pytań.
Po roku, kiedy na świecie był już mój najmłodszy syn, koleżanka namówiła mnie, żebym przeniosła się z dziećmi do Sztokholmu. Tam była szkoła muzułmańska, do której mogli pójść najstarsi chłopcy, duże środowisko salafitów, wspólnota „sióstr”. Przyjaciele męża pomogli mi znaleźć mieszkanie. Mimo wewnętrznych oporów przeniosłam się.
Miała pani jakikolwiek sygnał od męża?
– W połowie 2004 roku dostałam pierwszy list, z więzienia w Paryżu. Syryjczycy przekazali go w końcu Francuzom, prawdopodobnie w związku z planowanym zamachem w Strasburgu. Czekał tam na proces. Nie wdawał się w szczegóły. Pisał tylko, że w Syrii był torturowany, trzymano go w nieludzkich warunkach. Jestem pełna podziwu, że przeżył. Był bardzo szczupły. Korespondowaliśmy kilka lat. Ja zapuszczałam korzenie w Sztokholmie, spotykałam się z „siostrami”. Niby życie toczyło się, jak dawniej, ale zaczęły pojawiać się pierwsze wątpliwości.
Co się stało?
– Już w Halmstad, po powrocie z Syrii, zaczęłam inaczej patrzeć na kafirów – niewiernych, na przykład na sąsiadów moich rodziców. Zaczęłam dostrzegać, że wcale nie są zepsuci i grzeszni, ale że są mili, uczciwi, pomocni, mają dobre życie. Zaczęło we mnie kiełkować coś na kształt zazdrości.
W 2006 roku pani męża skazano na dziesięć lat więzienia.
– Na początku pomyślałam: „Damy radę, Bóg nad nami czuwa”. On sam też mnie uspokajał, dodawał otuchy, był w tym dobry. Ale powoli zaczęłam odchodzić od baśniowego, mistycznego myślenia. Zaczęłam się zastanawiać, że dzieci zaczną dorastać, stracę prawo do części świadczeń (od lat żyliśmy z różnego rodzaju zasiłków) i co dalej? Z czego się utrzymamy?
Zaczęła pani myśleć, że czas podjąć pracę?
– Wiosną 2007 poszłam na studia nauczycielskie. Mąż wyraził na nie zgodę, pod warunkiem że nie będę wychodzić z domu. O tym, że w planach mam pracę, już mu nie powiedziałam. Wybrałam studia zaoczne, przez internet. I to one odegrały najważniejszą rolę w moim procesie odchodzenia od islamu. Zaczęłam tracić ideologię. Zobaczyłam to, czego nie chciałam widzieć przez te wszystkie lata: hipokryzję, okrucieństwo, niesprawiedliwość. Potem, krok po kroku, zaczęłam tracić religię. Dotarło do mnie, jak to systematyzowanie, mówienie – nasza religia jest tą jedyną właściwą – wyklucza. I na to wykluczanie przestałam się godzić.
Co panią „przebudziło”?
– Znów zaczęłam czytać – powieści, książki, które traktowały o humanizmie, demokracji, psychologii. Dzięki antropologii kulturowej dowiedziałam się, jak rozwijały się poszczególne kultury, formułowały światopoglądy.
Zrozumiałam, że to, w czym żyję od kilkunastu lat, to jeden z tysiąca możliwych sposobów życia i patrzenia na świat. Czytając 'Drugą płeć’ Simone de Beauvoir, podkreślałam co drugie zdanie.
Na studiach poznałam nowych ludzi – inteligentnych, twórczych, zabawnych, z własnym zdaniem. W fundamentalistycznym odłamie, do którego należałam, nie było miejsca na krytykę, na rozterki. Uzmysłowili mi, jak bardzo mi tego brakowało. Obudzili we mnie tęsknotę za światem, który porzuciłam. Również za światem mężczyzn, ich punktem widzenia. Zaczęłam tęsknić za mężem, który by to rozumiał i akceptował. Z każdym listem, z każdą rozmową telefoniczną czułam, jak się z Saidem oddalamy. Nie utożsamiałam się z kolejnymi aktami terroru, a mój ubiór kojarzył się jednoznacznie. Wielu widziało we mnie fundamentalistkę, którą już się nie czułam. Chciałam być „jedną z nich” – po prostu zajmować się domem, wychowywać dzieci na dobrych ludzi, płacić podatki…
Latem 2007 dostała pani stypendium z pewnej fundacji działającej na rzecz równouprawnienia.
– Jeszcze byłam wierząca, ale postanowiłam, że zrobię sobie tydzień urlopu od muzułmańskiego życia. Założyłam świeckie ubranie. Jakież to było cudowne – móc znowu czuć promienie słońca na twarzy, wiatr we włosach, pływać!
Na ulicy nie musiałam już przejmować się cudzymi spojrzeniami.
Pod koniec 2009 roku dostałam zgodę na widzenie z mężem w więzieniu. Pojechałam do niego z dwójką najmłodszych dzieci.
Chciałam się jeszcze z nim skonfrontować, ale wewnętrznie podjęłam już decyzję. Zadałam mu mnóstwo pytań – o podporządkowanie kobiet, kary cielesne przewidziane w szariacie, kary śmierci, dżihad, politykę, sens samobójczych ataków… Powiedziałam mu, że już nie potrafię tego zaakceptować. Spytałam go też, jak wyobraża sobie naszą przyszłość. Powiedział, że chciałby, żebyśmy zamieszkali w jakiejś małej wiosce w Pakistanie. Po powrocie do domu napisałam do niego list z prośbą o rozwód. Jeden z braci, który też odchodził od fundamentalizmu, pomógł mi go przeprowadzić. Zdjęłam hidżab. Wiara się we mnie jeszcze utrzymywała przez jakiś czas, ale była już mglista, wkrótce wyparowała.
Zostawiła pani wiarę, ale też zerwała ze wspólnotą. Musiała pani być bardzo samotna.
– I byłam. Musiałam zacząć od zera. Wie pani, jak trudno się zaprzyjaźnić, kiedy jest się dorosłym? Wszyscy funkcjonują w ustalonych już grupach, rzadko jest w nich miejsce na „nowych”. Wiosną 2010 zatrudniłam się w szkole i zyskałam nowe środowisko. „Czy mogę się do was dołączyć?” – pytałam, jak słyszałam, że znajomi z pracy się gdzieś umawiają. Zapisałam się na naukę jazdy konnej, do grupy teatralnej, wstąpiłam do chóru.
Udało mi się odzyskać kilku przyjaciół sprzed konwersji, ale większość nie chciała mieć ze mną nic wspólnego.
Co z pani muzułmańskimi przyjaciółkami?
– Z tymi radykalnymi nie mam żadnego kontaktu. Z jedną, najbardziej umiarkowaną, spotykam się raz na jakiś czas.
Nie bała się pani o swoje życie po opuszczeniu wspólnoty?
– Bałam się zemsty przyjaciół męża, był w końcu ich bohaterem. Bałam się o dzieci. Said uciekł z aresztu domowego, gdzie go przeniesiono z więzienia, i nękał nas, przychodząc do dzieci. Poszłam więc na policję, która go deportowała do Francji. Kiedy wyszła książka, uczuliłam policję i poprosiłam o utajnienie mojego adresu. Ale nie miałam ochrony.
W 2013 roku pani mąż ponownie uciekł z aresztu domowego. W maju 2015 dowiedziała się pani, że zginął podczas amerykańskiego nalotu bombowego na północy Syrii, gdzie podobno dowodził oddziałem islamistycznych rebeliantów. Ulga?
– Pomyślałam, że spełniło się jego marzenie – zginął na polu chwały. Potem przyszła ulga. Na końcu – smutek. Bo to jest smutne…
Co?
– Smutne jest to, że miał tyle możliwości, żeby to przerwać, zmienić swój sposób myślenia, ale nie zrobił tego.
Rozmawia pani z dziećmi o nim, o przeszłości?
– Nigdy nie przestaliśmy o tym rozmawiać. Ale jednocześnie panuje też między nami zgoda, że teraz musimy się przede wszystkim troszczyć o to życie, które mamy, skupić się na przyszłości.
Co pani czuje, kiedy dowiaduje się o kolejnych zamachach: Paryż, Nicea, Londyn, Sztokholm też?
– Czuję podobnie jak inni: smutek, złość, bezradność. Niektórzy z zamachowców to zaburzone, nieszczęśliwe osoby, nie należą do żadnej organizacji. Niemniej każdy zamach przypomina mi, że kiedyś uważałam, iż bojownicy należą do elit ludzkości, że są bohaterami. Czuję więc też wstyd. Mam nadzieję, że oni wszyscy się kiedyś obudzą.

tekst i zdjęcia: Wysokie Obcasy Extra
Okładka książki Mat. pras.
„ŻONA TERRORYSTY”, Anna Sundberg, Jesper Huor, Przeł. Inga Sawicka, Wyd. Czarna Owca