Starej babie też może trafić się świetna rola, tylko zwykle będzie to smutna rola. Od wielu lat nie gram pierwszoplanowych bohaterek. W tym filmie wyglądam jak potwór, ale to było wspaniałe wiedzieć, że fakt, iż jestem kobietą z drugim podbródkiem, dużą dupą i cyckami, pracuje na moją postać - mówi Anna Dymna. Od 9 marca w ramach przeglądu "Gdyńska Szkoła Filmowa - The Best Of vol. 1" można ją oglądać w kinach w etiudzie Miłosza Sakowskiego "Dzień babci".
Małgorzata Steciak
Film „Dzień babci” zdobył 28 nagród na krajowych i zagranicznych festiwalach. Opowiada o młodym chłopaku, który wyłudza od starszej pani pieniądze metodą „na wnuczka”. Kiedy wydaje się, że wszystko idzie zgodnie z planem, nagle kobieta demaskuje go i zamyka w mieszkaniu. Proponuje oszustowi układ: dostanie pieniądze pod warunkiem, że będzie udawać jej wnuka przed pracownikiem socjalnym, który przyjdzie sprawdzić, czy „babcia” ma w swoim otoczeniu kogoś, kto się nią zajmuje.
Małgorzata Steciak: Pani tej roli podobno nie chciała.
Anna Dymna: To nie tak. Aktor to nie jest człowiek, który żyje normalnie. Mamy piękny, ale bardzo wymagający zawód. Na scenie wydziela się taka adrenalina, że przestajemy czuć ból i, mimo kontuzji, gramy do końca. Chorzy, z połamanymi nogami. A potem szukamy w napiętym grafiku czasu na rekonwalescencję. Kiedy uda się wyszarpać tych kilka dni wolnego, nie ma wyjścia – trzeba się zająć swoim zdrowiem. Gdy odezwał się do mnie Miłosz Sakowski, młody student reżyserii w Gdyńskiej Szkole Filmowej, i powiedział, że ma dla mnie propozycję zagrania w filmie dyplomowym, okazało się, że zdjęcia mają się odbyć dokładnie w czasie, w którym miałam zaplanowaną operację.
Zwykle pomagam młodym ludziom. Chyba że dostaję słabe scenariusze. Wcześniej nie znałam Miłosza i nie miałam pojęcia, jakim jest reżyserem. Odpowiedziałam: „Bardzo mi przykro, nie mogę”. Na co on, że tę rolę napisał specjalnie dla mnie i czy nie mogę przesunąć operacji. „Proszę mi nawet nie przesyłać scenariusza, bo jeśli będzie dobry, to mnie szlag trafi. Naprawdę nie mogę”, prosiłam. A ten bezczelny młody typ (śmiech) wysłał mi tekst, który okazał się rewelacyjny. Odpowiedziałam mu obraźliwym mailem, w którym napisałam, że jest nieznośnym gówniarzem, bo scenariusz jest świetny, rola „babci” wspaniała i co ja mam teraz zrobić.
Przesunęła pani zabieg?
Najpierw pomogłam Miłoszowi znaleźć inną aktorkę. Ale w wyniku splotu wielu okoliczności ona w ostatniej chwili odmówiła. Miłosz zadzwonił do mnie zrozpaczony, że stracił odtwórczynię głównej roli. W międzyczasie zdjęcia trochę się przesunęły. Byłam wtedy w trakcie rehabilitacji, czułam się nieco lepiej. Powiedziałam mu, że jeżeli poczeka jeszcze miesiąc, w listopadzie mam dziesięć wolnych dni. Udało się. I wie pani co? Z perspektywy czasu czuję, że to los chciał, żebym ja w tym filmie zagrała.
Co aktorce z pani dorobkiem daje praca z debiutantem?
Nigdy nie miałam na planie filmowym tak wspaniałych warunków pracy. Tam byli sami młodzi ludzie, w większości właśnie debiutanci. Wszyscy zachowywali się, jakby ich życie zależało od powodzenia tego filmu. Uwielbiam tak pracować. Kiedy decyduję się na jakąś rolę, zawsze oddaję twórcy wszystko, co mam. Nie da się w tym zawodzie robić coś na pół gwizdka. Przy „Dniu babci” czułam, że znalazłam się w swoim żywiole. Miłosz dawał precyzyjne, przemyślane uwagi. Słuchał moich sugestii, ale też konsekwentnie przeprowadzał swoje pomysły. Dzięki pracy ze studentami w krakowskiej Akademii Sztuk Teatralnych mam to szczęście, że umiem rozmawiać z młodymi ludźmi. Rozumiem ich i nie tracę kontaktu z rzeczywistością. Często kiedy człowiek się starzeje, nie może już tak pędzić za codziennością i zaczyna się robić zgorzkniały, odklejony od świata. Ucieka w sformułowania: „za moich czasów” i nie potrafi się porozumieć z innymi.
Poza tym mogłam wreszcie całkowicie skupić się na pracy nad rolą. Nie musiałam nigdzie jeździć, rozpraszać się innymi tematami. Miałam czas tylko dla mojej babci Judyty. Taki luksus zdarzył mi się może dwa, trzy razy w życiu. Na przykład w przypadku filmu „Tylko strach” Barbary Sass – były wakacje, nie miałam spektakli i mogłam się poświęcić wyłącznie mojej roli. Ale to się prawie nie zdarza. Zawsze muszę między kolejnymi dniami zdjęciowymi pojechać a to do teatru, a to do studentów. W przypadku „Dnia babci” spędziłam 10 dni w Gdyni. Zdjęcia miałam chyba osiem dni. W międzyczasie udało mi się wyskoczyć z planu tylko na jeden dzień do Lubiatowa i otworzyć w nadmorskim lesie warsztaty terapeutyczne dla niepełnosprawnych mieszkańców gminy Choczewo. Wszystko się idealnie ułożyło.
Pani bohaterka to samotna, zgorzkniała i schorowana kobieta, którą pewnego dnia młody chłopak grany przez Mateusza Nędzę usiłuje oszukać metodą „na wnuczka”.
„Dzień babci” to jest film o samotności starszej kobiety, która jest chora, zmaga się z uzależnieniem, przegrała swoje życie. Ale nie jest to film o wstrętnej, starej, wulgarnej alkoholiczce. Judyta kiedyś śpiewała na statkach, jeździła po świecie, prawdopodobnie w którymś momencie swojego życia czuła się szczęśliwa i spełniona. Jak to się stało, że została sama, że straciła kontakt ze swoim synem? To jest przepiękna rola dramatyczna, w której tragedia i łzy są przełamywane śmiechem.
Judyta jest wyniszczona alkoholem, zaniedbana, zapija insulinę wódką. Wygląda pani w tej roli na dużo starszą.
W trakcie zdjęć codziennie budziłam się rano cała zmięta, spuchnięta i szłam prosto na plan grać wyniszczoną alkoholiczkę, która została w życiu całkiem sama. Czasami musieli mnie jeszcze na planie „poprawiać”, bo za dobrze wyglądałam (śmiech). Tłuścili mi włosy, dodawali zmarszczek, czerwienili, siniaczyli twarz. Wyglądam w tym filmie jak potwór, ale to było wspaniałe poczuć dziwną wolność, i wiedzieć, że fakt, iż jestem kobietą z drugim podbródkiem, dużą dupą i cyckami, pracuje na moją postać. Poczułam się nagle uwolniona od czegoś, co zwykle nas, kobiety, blokuje.
Całe życie jako aktorki staramy się ukryć nasze niedoskonałości przed okiem kamery. Jesteśmy obwarowane nakazami i zakazami, które bezpośrednio przekładają się na nasz warsztat. Słyszymy od operatorów: lepszy lewy profil, korzystniej wyglądasz, jak spojrzysz w tym kierunku, a tu ci widać zmarszczki, tu się nie garb, bo ci zwisa. W „Dniu babci” mogłam o tym wszystkim zapomnieć.
Klnie pani w tym filmie jak szewc!
Na szczęście potrafię. Od najlepszych się uczyłam. Pamiętam, jak kiedyś miałam spotkanie w więzieniu. Osadzeni, odsiadujący niekiedy wieloletnie wyroki, zaczęli mi mówić dość dosadnie, co o mnie myślą i co chcieliby ze mną robić. Facet, który to wszystko zorganizował, nagle uciekł i zostawił mnie z nimi samą. Było groźnie. Ale jak im puściłam wiązankę, to cała sala zamilkła. Nigdy w życiu nie widziałam w oczach mężczyzn takiego szacunku jak wtedy, podczas tego spotkania. Rozmawialiśmy później bez brzydkich słów przez dwie godziny, słuchali mnie, zadawali pytania i powiedzieli mi, że jestem superkobietą.
Całe życie wcielałam się w te wdzięczne sierotki. Pamiętam, jak jeszcze w szkole teatralnej mówiono mi, że jeśli mam zagrać wulgarnie, to muszę to zrobić dziesięć razy mocniej niż moje koleżanki. Słyszałam czasem, że mam w sobie tę kruchość, przez którą jestem do niczego aktorką. A teraz moja fizyczność się zmieniła. Jestem potężną kobietą, widać, że już niemłodą, ale w środku mam chyba tę samą dziwną delikatność. Dlatego nawet kiedy gram bohaterkę, która jest wulgarna, jak w „Dniu babci”, udaje mi się przemycić coś więcej, przełamać tę oschłość czułością.
Wspaniale jest oglądać panią znowu na ekranie w głównej roli. Judyta z „Dnia babci” to jedna z najciekawszych bohaterek w pani filmografii. Trzeba było debiutanta, żeby napisać taką rolę dla aktorki z pani dorobkiem?
Starej babie też może trafić się świetna rola, tylko zwykle będzie to smutna rola. Od wielu lat nie gram pierwszoplanowych bohaterek. „Dzień babci” to jakiś chwalebny wyjątek, ale to „tylko” półgodzinna etiuda.
Ludzie pamiętają mnie najbardziej z „Janosika”, w którym wystąpiłam, kiedy byłam jeszcze na studiach, z „Nie ma mocnych” i „Barbary Radziwiłłówny”. Wtedy nie miało znaczenia, jak zagrałam, liczyło się, że jestem śliczną, szczupłą dziewczyną, która się pięknie porusza jak sarenka. Wszyscy mówili o tym, jaka jestem wdzięczna, piękna i taka prawdziwa.
Miała pani wtedy wrażenie, że nie jest doceniana za swój talent?
Oczywiście, okropnie mnie to denerwowało, bo nikt nie zwracał uwagi na to, że umiem też grać. Istnieje w branży filmowej coś takiego jak „próg 30 lat”. Aktorkom mówi się, że do trzydziestki czasami dostaje się role tylko dlatego, że ma się te oczka pełne młodości i gładką skórę. Później zaczyna wszystko wiotczeć, pojawiają się młodsze od ciebie. Jeżeli uda ci się mimo tej zmiany pokoleniowej wciąż grać, to jest dobrze. Mądrzy aktorzy mówili mi na początku kariery, że młodość to jest okres, w którym pracuję na to, żeby reżyserzy chcieli mnie obsadzać za 10, 20 lat. Dlatego byłam zawsze punktualna, przygotowana.
A dzisiaj? Może nawet nie miałabym siły zagrać wielkiej roli. Nie wiem. Wydaje mi się jednak, że coś się powoli w branży zmienia. Ostatnio Agnieszka Mandat zagrała w „Pokocie” dużą rolę.
To wciąż chyba te „chwalebne wyjątki”, filmowcy nie za bardzo dostrzegają potencjał w opowieściach o dojrzałości. Ja wciąż czekam na polską produkcję na miarę chociażby serialu „Grace i Frankie” z Jane Fondą i Lily Tomlin, w którym dobiegające osiemdziesiątki aktorki grają główne role. I są świetne.
Odruchowo odwracamy się od kalectwa, od brzydoty, cierpienia. Lubimy atrakcyjne, szczupłe, młode ciała i na takie też chcemy patrzeć na ekranie. Kobiety w filmach zwykle grają problemy miłosne – związek z mężczyzną, jakieś zdrady, dzieci. Kiedy ma się 60 lat, zwykle takie sytuacje należą już do przeszłości. Może się wyjątkowo trafi późna miłość, ale to się rzadko zdarza. W związku z tym nie ma dla nas tematów. Ale ja, decydując się na ten zawód w wieku 18 lat, wiedziałam, że tak będzie.
Zosia Jaroszewska, wielka aktorka przedwojenna, powtarzała, że film jest zaborczym kochankiem, który nie toleruje innej miłości. Potrzebuje cię, jak jesteś piękna i młoda, obsypuje brylantami, a potem cię kopnie w dupę i będziesz niepotrzebna. Teatr to z kolei mąż. Wierny i stabilny, czasami trochę o tobie zapomina, może odrobinę cię zaniedbuje, zapomina dawać ci pieniądze. Czasem jednak zdarza się, że i mąż, i kochanek cię porzucą. Dlatego trzeba mieć coś innego w zanadrzu.
Zosia wywodziła się z tradycji przedwojennej, nie mogła pozwolić sobie na urodzenie dziecka, boby ją wyrzucili z teatru. Ten zawód wymaga całkowitego oddania się. Za każdym razem, kiedy angażujesz się w projekt, twoje życie prywatne zamiera.
No właśnie, jak to jest z tym „mężem” teraz? W Starym Teatrze pracuje pani nieprzerwanie od 45 lat. Sytuacja w zespole od czasu wyboru nowego szefa sceny, Marka Mikosa, jest, jak wiemy, napięta. Wszyscy boją się powtórki z Teatru Polskiego we Wrocławiu.
Zawsze uważałam, że dla teatru warto poświęcać wszystko. I te role w filmie, i te pieniądze, i zagraniczne wyjazdy. Kocham Kraków, kocham mój teatr i wiedziałam, że kiedy będę już stara, będę miała tutaj swój dom, przyjaciół. Tym bardziej że uważam, że Stary Teatr ma najlepszy zespół świata. Cudowni ludzie, dzięki nim w ogóle żyję.
To, co się obecnie dzieje, jest okupione prawdziwym cierpieniem i rozpaczą zespołu. Jan Klata, który jest ogromnie wymagający, zebrał w tym zespole niesamowicie oddanych i ambitnych aktorów. Połączył pokolenia starszych i młodszych. Nie rozumiem, dlaczego to też ktoś musi zniszczyć. Tym bardziej że zmiany we Wrocławiu pokazały dobitnie, że coś, co do tej pory dobrze działało, zostało zepsute. Jest mi bardzo przykro, kiedy się temu wszystkiemu przyglądam. Obecne zmiany już odcisnęły się na zespole – część młodszych aktorów rozstała się z nami, bo oni muszą grać, nie mogą sobie pozwolić na dłuższą przerwę w pracy. Ale zostało wciąż około 50 osób i niemal wszyscy jesteśmy jednomyślni, że musi nam się udać uratować choćby część wartości, na którą pracowały pokolenia. To bardzo trudne zadanie.
Powołana przez aktorów w styczniu Rada Artystyczna, której jest pani członkiem, miała współdecydować o repertuarze teatru i zapobiec eskalacji napięcia. Jest nadzieja na porozumienie?
W naszym zespole od zawsze byli ludzie o różnych przekonaniach. Zawsze też uważałam, że teatr, podobnie jak działania społeczne, powinien być płaszczyzną porozumienia, miejscem, w którym potrafimy ze sobą rozmawiać i pracować bez względu na wewnętrzne przekonania. Nie ma znaczenia, do jakiego kościoła chodzisz, na jaką partię głosujesz i co robisz w domu w swoim prywatnym czasie. Na scenie to się po prostu nie liczy. Ważne jest tylko, że tworzymy razem przeróżne światy. I cudownie, że sztuka daje możliwość spotkania osób tak różnych. Dlatego tak kocham ten zawód. W związku z działaniem Rady Artystycznej pojawiło się niedawno pewne światełko w tunelu. Nie mogę na razie nic więcej powiedzieć, ale mam nadzieję, że już niedługo uda nam się polepszyć sytuację teatru.
Oprócz grania prowadzi pani fundację „Mimo Wszystko”, a także Salon Poezji, uczy pani studentów krakowskiej PWST. Ma pani siłę jeszcze walczyć o Stary Teatr?
Od sześciu lat powinnam być na emeryturze. Pomyślałam sobie niedawno, że teraz odejdę, żeby mi serce nie pękło, żeby nie przeżywać tego wszystkiego. Z drugiej strony jednak koledzy mnie proszą, bym została, pomogła. Czuję, że zawsze mogę się im do czegoś przydać, ostudzić emocje, wspierać. Nie mogę opuścić ich teraz. Przecież ten teatr to mój ukochany dom.
Poza tym chyba nie chcę odchodzić po 45 latach pracy w teatrze z poczuciem rozgoryczenia. Nawet jeślibym miała już nigdy nie zagrać, chciałabym, żeby coś się w całej tej sytuacji rozjaśniło.
Jest pani optymistką.
Muszę być. Przyszły trudne czasy. Sytuacja w teatrze to też na swój sposób smutne świadectwo naszej epoki. Nie mówię nawet o polityce, mam na myśli ogólną nerwowość, drapieżność, pośpiech i bylejakość. Staliśmy się okropnie podzieleni, nie chcemy się zrozumieć, oceniamy się bez zastanowienia, przestajemy ze sobą rozmawiać. Kiedy ktoś ma inne spojrzenie na świat niż my, reagujemy agresją. Pozwalamy, by oddalały nas od siebie trywialne sprawy. Wszyscy są rozdrażnieni.
Istnieje teoria krzywych zwierciadeł ks. Tischnera. Mówi ona o tym, że jakieś zło wkłada między ludzi krzywe zwierciadła. Kiedy patrzę na drugiego człowieka, widzę obrzydliwą, wykrzywioną mordę przeciwnika. Nie wiem o tym, że on widzi dokładnie tak samo moją twarz. Tracimy całą swoją energię na nienawiść do siebie i nie dostrzegamy, że wystarczy usunąć krzywe zwierciadło i dostrzec po drugiej stronie kogoś, kto w gruncie rzeczy jest takim samym człowiekiem jak ja i że może nam często o to samo chodzi. Musimy jednak nauczyć się ze sobą rozmawiać. Zaczarować rzeczywistość.
Jak to robić?
Specjalnie mówię czasami, że świat jest dobry, że człowiek jest dobry, żeby choć trochę ten świat zmienić – przynajmniej w mojej prywatnej orbicie. Na szczęście znam wspaniałych, dobrych, mądrych ludzi. Gdy jest źle, wierzę, że idzie ku lepszemu. Mój mąż mówi o mnie czasem, że jestem naiwną romantyczką. Ale to jest świadoma naiwność z premedytacją.
Anna Dymna. Polska aktorka teatralna i filmowa, działaczka społeczna, założycielka i prezes Fundacji Anny Dymnej „Mimo Wszystko”. Nie boi się ostrego języka, potrafi być twarda, a jednocześnie pomaga i przytula. Unika tych, którzy budzą nienawiść, bo na nią szkoda jej czasu. Niepełnosprawnych podopiecznych zabiera na off road po Turbaczu. Uczy, jak o siebie walczyć. Wielu ma ją za wielką artystkę i wielkiego człowieka. Sama o sobie mówi: „zwyczajny człowiek jestem: jem, śpię, oddycham, zmywam podłogi”.
Małgorzata Steciak. Dziennikarka. Publikowała m.in. w ”Polityce”, ”Gazecie Wyborczej”, ”K-MAG-u” czy w serwisie dwutygodnik.com. Wcześniej była m.in. redaktorką portali Onet.pl, Gazeta.pl.